Noc na ponad 5 tys. m n.p.m. nie jest najprzyjemniejszą rzeczą na świecie. W zasadzie były to jedynie okresy drzemki lub płytkiego snu przerywane przewracaniem się z boku na bok. Po 6 rano wywlekłam się ze śpiwora. Dłużej się już nie dało przewracać. O dziwo było znacznie cieplej niż w leżącym niżej Lhonaku. Może z 5 stopni poniżej zera. Ale raczej nie zimniej. Na dworze wciąż było szaro, ale dosłownie chwile dzieliły od świtu.
Chmur nie było wcale. Kanczendzonga, jeszcze w cieniu stała sobie dokładnie na wprost mnie. Ledwie kilka minut minęło i zaczęły pokazywać się pierwsze oznaki świtu. Tu w Bazie Północnej nie mogliśmy oglądać pięknie oświetlonej ściany. Ale na grani zaczęły zapalać się ogniki, i pojawiły się złociste i różowe odblaski. Baza jest na tyle wysoko, że słońce dotarło tu dość szybko. Już koło siódmej mogliśmy się grzać w jego promieniach.
Po szybkim śniadaniu spakowaliśmy graty i zaczęliśmy schodzić. Tego dnia mieliśmy według planu dojść od Kangpachen czyli zrobić odcinek, który pod górę pokonywaliśmy w dwa dni. Pogoda byłą piękna, ale w dole snuły się gęste chmury zasłaniające dolinę. Wyglądało to jakby góry wyrastały z nich bezpośrednio. Piękny widok, ale nie wróżący niczego dobrego. Do Lhonaku schodziło się dość szybko. Poza przejściem przez kilka osuwisk nie było żadnych trudności. Zresztą znaliśmy trasę i wiedzieliśmy czego się na niej spodziewać.
Około południa doszliśmy do Lhonaku, gdzie zatrzymaliśmy się na dłuższą przerwę. To dopiero połowa drogi. Teraz czekał nas znacznie bardziej męczący odcinek do Kangpachen. Ledwie wyszliśmy z wioski pogoda się popsuła. Naszła mgła i chmury, pojawiła się nawet jakaś mżawka. Zrobiło się też bardzo nieprzyjemnie i przenikliwie zimno. Szliśmy w związku z tym niemal bez przystanków. Byle szybciej do Kongpachen. Minęliśmy herbaciarnię, w której staliśmy w drodze w górę. Końcówkę do wioski wszyscy szli już na oparach sił. Dopadliśmy zabudowań i padliśmy. Na szczęście w tym miejscu szybko podają zupę. Po 15 min mogliśmy się trochę zreanimować ciepła pomidorową z jarzynami.
Z powodu mgły i mżawki zmrok zapadł tego dnia wyjątkowo wcześnie. Nawet nie chciało się za długo siedzieć wieczorem w świetlicy. Ciepły śpiwór i spać. Po dwóch nocach spędzonych znacznie wyżej byliśmy już w miarę zaaklimatyzowani i wysokość około 4 tys. m n.p.m. nie przeszkadzała aż tak bardzo.
Poranek wstał znów słoneczny i chłodny. Kolejny dzień schodzenia tym razem do Ghunsy. Wracaliśmy na stare śmieci by rozpocząć drugą część treku do bazy południowej. Przed nami było jakieś pół dnia wędrówki, a potem mieliśmy nadzieję na kąpiel i dobre jedzenie (w tym jarzyny, które w postaci sałatki jedliśmy w Ghunsie tydzień wcześniej). No i nie da się ukryć, że także na prąd i doładowanie baterii w aparatach i telefonach.
Wracaliśmy w krainę himalajskiej jesieni, ale była ona już nie tak kolorowa jak kilka dni wcześniej. Złociste igły opadły z większości modrzewi. Zrobiło się bardziej brązowo. Szlak do Ghunsy to typowe „Nepali flat” czyli raz w górę raz w dół. I tak przez kilka godzin. Trochę podejścia, trochę zejścia. Ale tym razem dolina była oświetlona przez słońce. No i z każdym krokiem czuliśmy jak przybywa tlenu, a ciśnienie spada.
Dotarliśmy do Ghunsy około 13:00. Szybki zameldowanie i pod kran. Mycie, pranie. Plany były duże. Niestety niemal od razu zostały mocno okrojone. Nie było prądu bo coś nawaliło w elektrowni wodnej. Co za tym idzie nie działały pompy więc dostępna była woda tylko w jednym kranie. Do tego nawalił prysznic z ciepłą wodą więc mycie w ciepłej wodzie tylko w wiadrze. No i do tego jakoś szybciej niż zwykle przyszły chmury więc wysuszyć się (i prania) też do końca nie udało. Brak prądu był też uciążliwy dla osób, które chciały naładować baterie do aparatów. Przez tydzień sporo się wyczerpało, a perspektywa na następny dostęp do elektryczności była raczej dość odległa. Na szczęście jedzenie pozostało bez zmian dobre i z dużym wyborem jarzyn. Siedzieliśmy tego dnia dość długo, ale w końcu trzeba było iść spać. Kolejny dzień miał nam zafundować spore podejście pod przełęcz Selele.