Po 4 dniach wędrówki dotarliśmy do końca pierwszego etapu trekingu. Ghunsa- wysokość 3427 m n.p.m. Jest to spora, jak na warunki wschodniego Nepalu wioska, w której krzyżują się dwie odnogi trasy pod Kanczendzongę. My szliśmy teraz w stronę Bazy Północnej, ale za kilka dni mieliśmy do Ghunsy powrócić i skierować się do sąsiedniej doliny i znajdującej się nad nią Bazy Południowej.
Na razie jednak nadszedł wyczekiwany dzień odpoczynku. Pierwsze cztery dni na niewielkich wysokościach, w upale i z bardzo długimi odcinkami dały się wszystkim we znaki. Potrzebowaliśmy przerwy, możliwości wyprania rzeczy i ogólnie relaksu. Dotarliśmy około 14:30 i tego dnia czasu na cokolwiek było już niewiele. Wkrótce nadeszły chmury i zrobiło się zimno. Ghunsa jest już na takiej wysokości, że nocą temperatury potrafią spaść w okolice zera. Wieczór spędziliśmy więc w dużej kuchni-jadalni. Niestety palenisko było tylko na potrzeby gotowania i zbyt ciepło w niej nie było. Było za to smacznie i perspektywa pozostania tu na kolejny dzień była kusząca.
Rano wstaliśmy stosunkowo późno jak na trek i po śniadaniu zdecydowaliśmy się pójść na spacer. Raj, nasz przewodnik poprowadził nas na zbocze ponad doliną. Było tu trochę ścieżek prowadzących w stronę grzbietu. Kołatało nam się w głowach, że powinien też być jakiś klasztor, ale nie mogliśmy go nigdzie wypatrzeć. Póki co szliśmy wyżej i podziwialiśmy otwierające się widoki na dolinę i otaczające ją szczyty. W dole, na niewielkim wypłaszczeniu była Ghunsa, a nad nią górskie zbocza w niższych partiach porośnięte lasami, wyżej zaś trawą. Ponad nimi strzelały w niebo skalne granie.
Około 12:30 uznałam, że czas wracać jeśli chcę się wykąpać zanim zrobi się zimno. Część osób poszła jeszcze wyżej aż do niewielkiej przełęczy na wysokość około 3900 m n.p.m. Ja zawróciłam jakieś 150 m niżej. Zejście do wioski było szybkie, a po następnej godzinie okazało się, że moja decyzja była dobra. Tego dnia chmury nadeszły dość szybko. Nie było jeszcze 15:00, gdy zrobiło się ponuro i chłodno. Popołudniu poszliśmy jeszcze na spacer po wiosce znajdując w niej bardzo przyzwoitą, choć drogą cukiernię, której właściciel pracował wcześniej w hotelach w Tajlandii i Singapurze. Znaleźliśmy też klasztor buddyjski, w zupełnie innym miejscu niż nam się wydawało, że powinien być. Niestety był opuszczony i zamknięty. I w zasadzie dzień się kończył, ściemniło się i pozostało tylko siedzieć w jadalni do czasu udania się spać.
Rano wypoczęci ruszyliśmy w górę doliny do osady Kangpachen znajdującej się na wysokości 4050 m n.p.m. Ścieżka biegła skrajem doliny, do schodząc na poziom potoku, to znów wdrapując się na zbocze. Było to dość męczące i po kilku godzinach byliśmy już solidnie zmęczeni. Na szczęście przed nami wyrósł pomarańczowy namiot pełniący rolę tea house’u i mogliśmy usiąść na dłuższy odpoczynek. Wokół nas panowała niepodzielnie himalajska jesień, modrzewie złociły się na tle ciemnozielonych sosen. Było pięknie. Ponad tea housem weszliśmy na górskie łąki porastające zbocza niewielkiej przełęczy. Wraz z nami drogą szła też pani pielgrzymująca do buddyjskiego klasztoru znajdującego się wysoko w górach. Nie mówiła ani słowa po angielsku, ale jakoś na migi udało się nam z nią dogadać. Towarzyszyła nam niemal do Kangpachen, gdzie jej szlak odszedł w inną stronę.
My zaś ruszyliśmy do osady. Jest ona zamieszkana jedynie latem, a następnie jej mieszkańcy schodzą ze stadami jaków na zimę do Ghunsy lub leżącego jeszcze niżej Phale. Wioska mocno się rozwija, powstają nowe hoteliki. My spaliśmy w najbardziej znanym z nich, który szczyci się doskonałą kuchnią. Czy ona na pewno taka doskonała, to nie jestem pewna. Natomiast robią przyzwoitą jak na nepalskie warunki pizzę.
Kanpachen było kolejnym miejscem, gdzie zostaliśmy na dzień aklimatyzacji. Miejsce jest piękne. Leży blisko bazy pod szczytem Jannu, należącym już do Masywu Kanczendzongi. Nasz przewodnik miał plan, żebyśmy następnego dnia poszli na lekko do tejże bazy. Nasz plan był jednak inny i udało się nam go do niego przekonać. Wybraliśmy boczną dolinę, z której rozpościerał się widok na Kangpachen oraz górujące nad nim Jannu.
Zanim jednak nastał poranek i czas wyjścia, był przyjemny wieczór. Tu w jadalni stał już piecyk-koza, w którym palono drewnem i jaczym nawozem. Natomiast na ścianie zobaczyliśmy gitarę. Okazała się być nastrojona. I tak oto po raz pierwszy zdarzyło mi się grać na wysokości ponad 4 tys. m n.p.m. Wieczór piosenek turystycznych natchnął naszych nepalskich tragarzy i przewodnika do tego by następnego dnia zrobić wieczór piosenki nepalskiej.
A dzień poprzedzający ich występy spędziliśmy w bocznej dolinie. Pięła się ona w sposób niemal niezauważalny, ale stały w stronę moreny. Każdy tego dnia szedł jak chciał i dokąd chciał. Ja w pewnym momencie zaczęłam wracać mając przed sobą Jannu. Nie szłam jednak środkiem doliny, ale jej skrajem, bez ścieżki, trafiając ciągle na potoczki i rozlewiska. Nagle poleciały kamienie nad moją głową. Obejrzałam się i zobaczyłam stado blue sheepów czyli nahurów górskich. Piękne były, kiedy pokonywały strome zbocze. Gdy zniknęły za załomem grzbietu ruszyłam w dół. Pora już była ku temu odpowiednia, jak co popołudnie zaczęły nachodzić chmury. Po kolacji i wieczorze piosenek nepalskich nie pozostało nic innego jak pójść spać.