1 maja 2019 r.
Dystans dzienny: 82 km
Dystans całkowity: 503 km,
W nocy złapał mnie skurcz, przez co trochę kiepsko spałem. Oczywiście nie zabrałem ze sobą maści, ale na szczęście masaż ścięgna Achillesa mam już opanowany do perfekcji. Pogoda od rana zrobiła się brzydka. Jednak nie padało, a chłód i ciężkie chmury są bardzo sprzyjającymi warunkami do jazdy. Dlatego też bez zbędnego ociągania ruszyłem w trasę bladym świtem. Dojazd do Kołobrzegu był wygodny i bezproblemowy. Odważyłem się nawet na powrót na bałtycki szlak i nie pożałowałem bo był on na tym odcinku dużo dużo lepszy. Nawet jeśli momentami ścieżka rowerowa zmieniała się w leśny dukt to był on przynajmniej dobrze ubity. Trzymałem się już tej trasy przez cały dzień.
Kołobrzeg już na pierwszy rzut oka wydał mi się ładniejszy od Koszalina czy słupska. Kolejne rzuty tylko poprawiały to wrażenie. Niby został mocno zniszczony w czasie wojny, ale rekonstrukcja nie była wcale kiczowata, a najważniejszy budynki odbudowano zgodnie ze sztuką. Na początek podjechałem do portu gdzie witały mnie reklamy rejsu na Bornholm. Początkowo plan zakładał żeby jechać właśnie tam, jednak mimo długiego weekendu nie zmieściłem się w czasie, a o budżecie lepiej nawet nie mówić. Tym razem musiałem obejść się smakiem, ale kiedyś wrócę do tematu. Na pocieszenie zjadłem sobie świeżą rybkę. Drogą jak ciul, ale nie żałuję bo była naprawdę pyszna.
Korzystając ze wczesnej pory postanowiłem zwiedzić choć kilka atrakcji. Zacząłem od katedry gdzie skusiła mnie możliwość zwiedzenia wieży. Niestety punkt widokowy znajdował się w zamkniętym pomieszczeniu z małymi okienkami przez które za wiele nie było widać. Gdyby był tam jakiś malutki balkonik, albo jaskółka, wrażenie z pewnością byłoby dużo lepsze. Dalej pojechałem do Muzeum Oręża Polskiego. Ekspozycje wykonano tam co prawda chyba jeszcze podczas minionego tysiąclecia, ale eksponaty bronią się same, więc było na co popatrzeć.
Resztę atrakcji zostawiłem sobie na kolejny przyjazd, zadowalając się rozeznaniem terenowym. Wróciłem na szlak i już przez resztę dnia śmigałem wzdłuż wybrzeża. Mimo brzydkiej pogody widoki były ładne. Szalejące, prawie czarne morze ma też swój urok. Ludzi było sporo, ale kończyli się wraz z granicami kurortów. Poza nimi były przyjemne pustki. Tak mogłoby być od początku. I pewnie będzie jak naprawią całą ścieżkę. Może kiedyś zrobię całe wybrzeże za jednym zamachem…
Pomimo silnego wiatru jechałem coraz szybciej, a zatrzymałem się chyba tylko po to by sfotografować słynne klify i ruiny kościoła w Trzęsaczu. Przy tej pogodzie wyglądały naprawdę świetnie. Morze z jednej strony niszczy, ale z drugiej też buduje. Liczne mierzeje na naszym wybrzeżu nie wzięły się znikąd. Po drodze minąłem jeszcze Pogorzelicę, gdzie kursuje kolejka wąskotorowa. Nawet przez chwilę wahałem się czy nie wsiąść na pokład pociesznej maszyny, ale nie chciało mi się czekać.
Dotarłem do Dziwnówka gdzie zacząłem rozglądać się za noclegiem. Z młodu jeździłem tu na kolonie czy inne sanatorium, jednak niewiele z tego pamiętałem. Ze względu na niepewną aurę, camping, zwłaszcza na dziko nie wchodził w rachubę. Kręcenie się w kółko po miasteczku przyniosło jednak efekt. Znalazłem pensjonacik który nie reklamował się w internecie. Być może dla tego był taki tani… Miałem więc ciszę, spokój i ciepłą wodę. Skurcze też dały mi już spokój, ale na wszelki wypadek zaopatrzyłem się w pakiet gorzkiej czekolady. Zapomniałem poszukać po drodze apteki…
Booking.com