3 sierpnia 2017
Dystans: 63 km
Poranek był paskudny, ale dało się jechać. Wstałem bladym świtem i po szybkim śniadaniu pożegnałem się z przemiłą gospodynią. Kolejny dzień jakby nigdy nic. Rutyna. Sztampa. Nic nowego. Idealny moment na niespodziewany zwrot akcji…
Jednak zanim cokolwiek nastąpiło postanowiłem trochę pozwiedzać. Ardeny okazały się być pięknymi górkami i jak na swój wzrost dość wymagającymi. No ale skoro można pokonać je czołgiem, to dlaczego by nie rowerem? Mimo licznych stromizn zdecydowałem się nawet zboczyć nieco z kursu aby zwiedzić osławione choćby przez Victora Hugo ruiny zamku Bourscheid. Warto było, bo to budowla niezwykła, pięknie położona a do tego zaskakująco niedroga do zwiedzania. Choć prawdę mówiąc dojazd do niej kosztował mnie sporo – ale wysiłku. Niemniej warto było. Mogłem też przeczekać w fajnych okolicznościach aż się do reszty wypada. Co ciekawe cała konstrukcja będzie stopniowo odbudowywana zgodnie ze średniowieczną tradycją budowlaną. Jak widać w Europie robi się takie rzeczy, a tylko u nas się je hejtuje. Jak dla mnie pomysł świetny bo „romantycznych ruin” nigdy nie zabraknie, a budowanie zamków według dawnych metod to również nauka i poszerzanie wiedzy.
Pogoda poprawiła się na tyle że zdecydowałem się opuścić to magiczne miejsce i ruszyć w dalszą drogę. Nie miałem zbyt sprecyzowanych planów na dalszą część dnia – ot zaszyć się na jakimś campingu gdzieś już po belgijskiej stronie. Początkowo miałem do pokonania kilka stromizn i jeszcze gorszych zjazdów (na szczęście hamulce były nowe), aż w końcu zrobiło się płasko. Wydawać by się mogło że dalej będzie już prosto, ale sprawy przybrały nieoczekiwany obrót.
Na początku wyczułem dziwny opór w tylnym kole, jednak nie dostrzegłem nic podejrzanego. Kiedy odkryłem przyczynę było już po ptakach – pęknięcie na obręczy poszerzyło się na tyle że dętka wraz z oponą zjechała w poprzek i koło zacięło się na amen. Szczęściem widząc że coś jest nie tak zjechałem na boczną uliczkę, z dość ruchliwej drogi. Niemniej byłem sam pośrodku niczego, z 20 kg bagażu i rowerem który mogłem wziąć co najwyżej pod pachę lub w zęby.
Nagle rzeczy zaczęły dziać się bardzo szybko. Najpierw znienacka pojawiła się duża grupa rowerzystów (a wcześniej nie widziałem ani jednego). Niestety nie mogli mi pomóc jedynie pokiwali głowami nad rozwalonym kołem. Dali mi jednak namiar na restaurację która miała być niedaleko – stamtąd mogłem szukać dalszej pomocy. Zwinąłem sakwy pasami w niezbyt poręczne nosidełko które zawiesiłem sobie na plecach, a wolnymi kończynami z trudem posuwałem wrak. To był najdłuższy kilometr w całej podróży. Najgorzej było przejść przez ruchliwą drogę. Knajpa oczywiście była zamknięta na trzy spusty, ale byłem już zbyt zmachany żeby nawet się zdenerwować. Nie opodal stały trzy domki, zapukałem więc i… znalazłem ratunek.
Otwarła mi starsza pani, która na szczęście umiała po angielsku. Postanowiła mi pomóc i zaproponowała nawet podwiezienie do najbliższego warsztatu. Najbliższy był już w Belgii. Auto było małe, ale w ekspresowym tempie udało mi się rozkręcić rower (zwykle babram się tym w nieskończoność) na części pierwsze i z trudem upchać w bagażniku razem z tobołami. Do miasta nie było daleko, ale warsztatu długo nie mogliśmy znaleźć. Oczywiście nie było go w miejscu wskazanym przez googla, a do tego był już piątek wieczór i w weekend nikt by mi już nic nie naprawił. Szczęśliwie mechanik jak już go znaleźliśmy, zgodził się wziąć mnie priorytetowo. Niestety musiał mi wymienić całe koło, ze starego nawet dętki nie udało się odzyskać, bo tak się zaplątała że trzeba było nożem ją rozciąć. O dziwo jednak wymiana prawie 1/3 roweru (jak sam zauważył) kosztowała mnie zaskakująco niewiele w porównaniu do przeglądu jaki tydzień wcześniej zrobili mi Niemcy. Teraz myślę, że chyba zrobił mi te naprawy po kosztach, bo same części tanie nie były. Niemniej byłem mu niezmiernie wdzięczny.
Minęły niespełna 3 godziny od katastrofy, a ja znów jakby nigdy nic siedziałem w siodle i nieco poddenerwowany snułem się po asfalcie. Wystarczyłoby jednak żeby koło pękło mi godzinę później i już bym był pewnie uziemiony na weekend, albo gorzej… Wolałem o tym nie myśleć. Szybko znalazłem camping, i mimo dość wczesnej godziny wbiłem się w namiot i poszedłem spać. Później będę się zastanawiał czy miałem więcej szczęścia czy pecha.
Booking.com