Wyprawa rowerowa do Rumunii – dzień 7

29 lipca 2019

Dystans dzienny: 68 km

Dystans całkowity: 650 km

Ranek przywitał mnie kapciem na tylnym kole. Chcąc nie chcąc musiałem wziąć się do zmiany dętki bo zależało mi na tym by wyruszyć jak najszybciej. Szybko rozmontowałem koło. Niestety okazało się że dętka którą wiozłem w zapasie ma inny wentyl, który nie chciał pasować do obręczy. Jeszcze bardziej zdenerwowany wziąłem się za łatanie dziury. Szybko zlokalizowałem francę, jednak była tak mała, że gdy tylko puściłem dętkę od razu traciłem ją z oczu. Oczywiście nie miałem mazaka więc poprosiłem gospodynię o takowy. Nie byłą zbyt biegła w angielskim, więc skończyło się na tym że zabrała mnie do sąsiada. Ten gdy mnie wysłuchał od razu zabrał mnie na bazar i zanim zdołałem ochłonąć kupił mi trzy dętki. Żadna z nich by nie pasowała, ale przytomnie zapakowałem również koło do bagażnika. Sprzedawca tylko machnął pilnikiem parę razy i było po kłopocie. Potem jeszcze wybraliśmy się na krótką przejażdżkę żeby oglądnąć widoki których i tak nie miałbym kiedy zobaczyć. Było bardzo miło ale niestety zrobiło się późno. Nie tracąc więcej czasu szybko zmieniłem nieszczęsną gumę i ruszyłem w trasę.

Spodziewałem się piekła i z grubsza tak było. Droga biegła już tylko i wyłącznie pod górę. Na szczęście nie było aż tak bardzo stromo. Serpentyny mimo iż uciążliwe, były możliwe do pokonania bez większej spiny. Na całej trasie obowiązywało ograniczenie prędkości do 30 km/h więc teoretycznie nie musiałem się obawiać piratów drogowych. Problemem za to były krowy które jakby nigdy nic łaziły luzem po ulicy i poboczach. Na szczęście nie były agresywne i dało się je minąć. Upał też dawał fest we znaki, ale na szczęście zabrałem sporo wody. Chlapałem się też w pobliskich strumykach. Odkryłem wtedy że mój czepek kolarski znakomicie chłonie wodę więc po prostu zanurzałem go w wodzie i zakładałem mokrego na głowę. Mogło mnie to nawet ocalić przed udarem.

W końcu wysokościomierz osiągnął wysokość 1416 m.n.p.n.m. co oznaczało że zdobyłem przełęcz Prislop. Na szczycie powitał mnie tamtejszy monastyr gdzie akurat odbywało się śpiewy chóralne. Sam miałem ochotę zaśpiewać „Alleluja”. Nie zostałem jednak tam zbyt długo. Cyknąłem tylko kilka widokowych fotografii.

Drogi w dół obawiałem się nawet bardziej niż w górę, ale na szczęście nie było tak źle. Hamulce wciąż działały bez zarzutu, a układ serpentyn pozwalał na w miarę komfortową jazdę. Krowy już na szczęście nie lazły. Strach myśleć co by było gdyby mi wyszła zza krzaka przy pełnym gazie…

Szybko zrobiło się płasko i adrenalina wkrótce ze mnie zeszła. Myślałem że pociągnę tego dnia jeszcze trochę dalej może do Kimpulungu Mołdawskiego, jednak nie było tam żadnego sensownego noclegu. Nie miałem zamiaru spać po krzakach więc wziąłem pierwszą lepszą w miarę tanią chatkę. Mozę ciut za blisko ale kij – zasłużyłem. Cena nie była zbyt wygórowana, ale niestety nie było klimy. Dostałem za to gratis mały poczęstunek. Oczywiście palinka też się znalazła, nie było zmiłuj. Przynajmniej poszedłem spać w dobrym nastroju.


Booking.com