25-26 lipca 2019
Dystans Dzienny: 64+134 km
Dystans całkowity: 376 km
Poranek był rześki, ale szybko zrobiło się ciepło. Tego dnia nie musiałem się spieszyć więc skorzystałem z chwili czasu by nadrobić parę zaległości w Koszycach. Bywałem tu już nie raz, ale nigdy nie udało mi się obejrzeć słynnego złotego skarbu, który został odkryty w roku 1935 r. Skarb ukryty był w miedzianej puszce i zawierał 2920 monet oraz trzy medale i łańcuch. Wszystko z czystego złota. Ekspozycja, choć niewielka, robi ogromne wrażenie. Udało się zaprezentować na niej wszystkie zabytki ze skarbu. Oprócz tego zainstalowano monitory dotykowe gdzie można zapoznań się ze szczegółowymi informacjami na temat każdej z monet. Przez długie lata skarb był wypożyczany do innych muzeów (również w Polsce) i przez to nie mogłem go zobaczyć. Teraz w końcu się udało.
Po zwiedzeniu ekspozycji pokręciłem się jeszcze trochę na mieście. Starówka podoba mi się niezmiennie od lat. Dopatrzyłem się tylko jednego szczegółu w postaci malowniczej rzeźby na elewacji katedry św. Elżbiety. Wcześniej jakoś umykała mojej uwadze. W końcu jednak trzeba było ruszać dalej.
Wyjazd na południe z Koszyc jest dla odmiany bezproblemowy. Zresztą droga jest tylko jedna więc nie sposób zabłądzić, a do tego przez dłuższy czas mamy tam ścieżki rowerowe, dzięki którym nie trzeba się użerać z tirami. Szybko też skręcam na boczną dróżkę i kieruję się do granicy z Węgrami – a konkretnie w góry Tokajsko-Slańskie. Nie są to wielkie góry, ale bardzo malownicze, trochę żałowałem że nie było czasu podjechać do wystających gdzieniegdzie zamków. Przez poranną zamułę straciłem teraz parę fajnych punktów. Widoki na szczęście były bardzo fajne. Mimo gorąca udało mi się pokonać wszystkie wzniesienia bardzo sprawnie. Dzięki temu też że mimo odludzia było w okolicy sporo fajnych i eksterytorialnych ścieżek rowerowych. Węgry jednak szanują cyklistów. Niedaleko Palhazy udało mi się znaleźć bardzo tani pokój więc zatrzymałem się tam na noc.
Obudziłem się wcześnie rano i korzystając z chłodu ruszyłem w trasę. Planowałem pokonać tego dnia granicę Rumunii więc niestety oznaczało to że mam godzinę w plecy z powodu zmiany strefy czasowej. Trzeba było się spieszyć bo miałem jeszcze spory kawałek. Teren był płaski i do bólu nudny. Normalnie bym marudził z tego powodu ale jak raz przynajmniej nic mnie nie rozpraszało. Trzymałem dobre tempo. Poruszałem się przez schematyczną do bólu prowincję węgierską, gdzie jedyną atrakcją wizualną są pola słoneczników. Nawet jednak tych było jak na lekarstwo. Nic mnie po drodze nie zaskoczyło, no może poza tym że nawet na tych odludnych terenach ciągle trafiają się fajne ścieżki rowerowe. Jest też chyba szlak wzdłuż wałów Cisy ale był mi on zupełnie nie po drodze. Gorąc dawał się we znaki, ale na szczęście pomp i studni nie brakowało.
Na granicy powitała mnie tradycyjna kolejka. Już miałem zawyć przerażony perspektywą stania kilkudziesięciu minut w ukropie bez cienia, ale na szczęście sympatyczny pogranicznik puścił mnie bez kolejki. Byłem wdzięczny jak nigdy. Niestety zaraz za granicą ścieżki rowerowe zniknęły. Znów trafiła mi się jedynka w hotelu w miejscowości Satu Mare. Ciut droższy niż wczoraj ale ze śniadaniem i klimatyzacją. Skorzystałem też ze śniadania. Musiałem się dobrze zregenerować, bo prawdziwe wyzwanie było dopiero przede mną…