Wyprawa rowerowa do Rumunii – dzień 1-2

23-24 lipca 2019

Dystans Dzienny: 43 + 135 km

Dystans całkowity: 178 km

Pomysł na wyprawę długo rodził się w bólach. Rumunia to fascynujący, choć niepozbawiony wad kraj, który miałem już okazję odwiedzić, niestety bardzo powierzchownie. Długo jednak nie mogłem się zdecydować gdzie dokładnie pojechać. Do tego piętrzyły się problemy logistyczne, a nawet zdrowotne bo w międzyczasie wycięli mi wyrostek. W efekcie musiałem do zagospodarowania znacznie mniej dni niż na początku planowałem. W końcu zdecydowałem że głównym celem będzie Morze Czarne, pokonanie przełęczy Przysłop, o raz „Wesoły cmentarz” w Sapancy. Reszta zależała już od bieżących okoliczności.

Konieczny był dłuższy podjazd pociągiem. Niestety okazało się że w nocnym który miałem bezpośrednio z Głogowa do Brzeska Okocim, nie zabierał rowerów. Musiałem więc jechać w ciągu dnia. Zdecydowałem się więc na krótką nocną przejażdżkę. Wysiadłem w Brzesku pod wieczór i korzystając z resztek dnia ruszyłem na południe do Nowego Sącza. Po drodze chciałem zobaczyć ciekawostkę która zawsze mi unikała, ze względu na dość niedostępne położenie. Chodziło o Most Stacha – najwyższy, ułożony z kamieni most, zbudowany przez jednego człowieka. Oczywiście dotarłem na miejsce późno w nocy więc zakładałem że poczekam do rana w opuszczonej wiacie przystankowej i wtedy pójdę go obejrzeć.

Niestety poranek był pochmurny i mglisty, a sam „mostek” znajdował się w gęsto zarośniętym drzewami jarze. W efekcie nie udało mi się go sfotografować. Mój aparat był zbyt słaby by zrobić sensowne zdjęcie w takich warunkach. Mogłem jedynie cyknąć tablicę pamiątkową. Szkoda bo wrażenie jest iście piorunujące. Niewątpliwie warto zjechać dla nie go z głównej drogi i trochę pomęczyć się na okolicznych pagórkach. Na pewno wrócę tu jeszcze kiedyś by zrobić lepsze zdjęcie.

Rozczarowany sytuacją pogodową ruszyłem w końcu w dalszą drogę. Do Nowego Sącza było już na szczęście blisko, więc nawet gdy trochę siąpiło nie przeszkadzało mi to. Na pocieszenie zrobiłem kilka efektownych zdjęć nad Dunajcem. W Nowym Sączu czekał mnie kolejny pociąg – tym razem do Muszyny Zdroju. Stamtąd już miałem jechać nad Morze Czarne o własnych siłach. Po drodze zjadłem jeszcze śniadanie.

Nie wiedziałem jak daleko uda mi się dojechać. Nie byłem też pewien formy. Od operacji minęło niby sporo czasu, ale nigdy nic nie wiadomo. Jechałem więc ostrożnie i pomału, zwłaszcza na podjazdach. Na szczęście okazało się że teren po przełamaniu kilku wzgórz, zaczął łagodnie opadać więc prawie do samych Koszyc miałem już z górki. Pokonałem więc dłuższy dystans niż planowałem i przede wszystkim czułem się dobrze. Niestety przed samymi Koszycami zaczęły się schody. Byłem tam niby wcześniej kilka razy, ale zapomniałem już jak trudno jedzie się tam od północy. Podobnie jak w Brnie, wszystkie drogi ściągają do węzłów które przeradzają się w ekspresówki i autostrady. Trudno znaleźć więc coś małego dla rowerzysty. Nie obeszło się więc bez pokonania stromych i co gorsza zapuszczonych, leśnych duktów. Samo miasto sprawia wrażenie kilku enklaw podzielonych drogami szybkiego ruchu między którymi nie ma żadnych ciągów pieszych. Przynajmniej takich widocznych na pierwszy rzut oka. Musiałem nieźle się napocić zanim znalazłem sensowny dojazd do centrum. Końcówka zmęczyła mnie bardziej niż cały dzień jazdy. W końcu jednak się udało i mogłem zameldować się w hostelu. Wycieńczony szybko poszedłem spać.


Booking.com