10-11 sierpnia 2019
Dystans dzienny: 125 + 60 km
Dystans całkowity: 2040 km
Wstałem rano na lekkim kacu i spokojnie zjadłem śniadanie. Trochę żałowałem, że nie mogę zostać dłużej w Timisoarze, ale kalendarzowo byłem już spóźniony. Trzeba było jechać. Na pocieszenie droga wiodła niemal przez całe miasto więc mogłem na spokojnie zobaczyć co się zmieniło przez ostatnie pięć lat. Na pewno jechało mi się przyjemniej. Ścieżek rowerowych było dużo i spełniały swoją funkcję. Odnowiono też sporo budynków, ale widać że jest wciąż dużo do zrobienia. Mam nadzieję że perspektywa rozwoju się utrzyma.
Jechałem dobrze znaną już trasą do Segedyna na Węgrzech, dokładnie tak jak pięć lat temu tylko w drugą stronę. Dzięki temu wiedziałem że nie będzie żadnych niespodzianek. Droga była prosta i przyjemna, tylko upał dawał w kość, zwłaszcza gdy tym razem musiałem odstać swoje na granicy. Prawie godzinę… Na szczęście w wioskach nie brakowało wody.
Pewne niespodzianki jednak się zdarzyły – spotkałem po drodze innego rowerzystę: Juana z Hiszpanii. Przez chwilę jechaliśmy razem ale okazał się z „wolnobieżnych” więc wkrótce został z w jednej wiosce na noc. Okazało się że z Timisoary jechał dwa dni. Chciałbym mieć tyle wolnego czasu…
Do Szeged dotarłem z całkiem dobrym czasem. Chciałem pozwiedzać muzeum Ferenca ale było w remoncie. Generalnym. Podobnie jak pół miasta. Długo też nie dało się po nim jeździć bo upał palił strasznie. Zrobiłem więc tylko trochę zdjęć i wysłałem kartki.
Pojechałem na Camping na którym byłem pięć lat temu. Prawie się nie zmienił tylko ceny poszły w górę. Ale przynajmniej dostałem przepustkę na basen. Rozbiłem namiot i chciałem pójść do sklepu po wodę ale wszystkie w okolicy były zamknięte. Nawet monopolowy. Z braku laku poszedłem do bufetu ale też już go zamykali i nic nie zjadłem. Wszystko w okolicy godziny 18. Nie mając nic lepszego do roboty poszedłem więc na ten basen. Myślałem że się schłodzę w tym upale, ale woda była termalna, a więc gorąca. Mimo to postanowiłem siedzieć bo to w końcu ma właściwości lecznicze. Już miałem nawet się zrelaksować, gdy ratowniczka powiedziałam mi żebym wychodził bo zamykają. O wpół do ósmej. Koniec końców uciekłem bladym świtem.
Pojechałem na dworzec i chciałem od razu wsiąść do pociągu do Budapesztu, ale okazało się że właśnie rozkopali tory w połowie drogi i mogę sobie pojechać maksymalnie do Kiskunfelegyhazy. Też nie wiem jak się to wymawia, ale zdołałem kupić bilet.
Jechałem szynobusem ale takim z lat chyba 70- tych. Mimo to miał miejsce na duży bagaż i klimę. Widać można było to uwzględnić już dawno temu. Na miejscu było ciut chłodniej więc od razu pojechałem dalej. W normalnych warunkach jechało by się bardzo fajnie. Droga była prosta i bezproblemowa, a do tego w wielu miejscach były ścieżki rowerowe. Jednak upał szybko mnie dogonił i znów zaczęło parzyć.
Mimo wszystko kulałem się do przodu w miarę sprawnie. Myślałem że może nawet dam radę się dotyczyć do Budapesztu. Niestety w pewnym momencie nawigacja skierowała mnie w fatalną pułapkę. Zwykle wystrzegam się leśnych dróg, ale teraz chyba upał rzucił mi się na mózg bo ani się obejrzałem byłem po kolana w piachu. Skończyło się to niemal trzykilometrową orką bo jazdą tego nazwać nie można. Momentami piach był tak głęboki że zakopywałem się nawet prowadząc rower na piechotę. Minęła godzina nim wygrzebałem się na asfalt i już postanowiłem nie dalej nie jechać własnymi siłami.
Na szczęście okazało się ze nie opodal jest stacja z której jeżdżą już szynobusy do Budapesztu. Tym razem był już nowoczesny i nawet podjechał godzinę przed odjazdem. Mogłem więc się zamknąć w klimatyzowanym wagonie. Na zewnątrz było już chyba z 35 stopni. Dotarłem na przedmieścia Budapesztu tuż przed zachodem słońca. Zatrzymałem się na Bikecampingu. Chodziło oczywiście o motory ale rowerzystów na szczęście też przyjmowali. Było ciut drogo ale ze wszystkimi udogodnieniami. Zwiedzanie zostawiłem sobie na rano, bo i tak przejadę całe miasto…