28 lipca 2018
Dystans dzienny: 105 km
Dystans całkowity: 1730 km
Było nawet ładniej niż wczoraj, a poprzeczka przecież zawisła wysoko. Wstałem bladym świtem, akurat na wschód słońca. Byłem pełen energii, więc dla odmiany zwinąłem się prędko i wymeldowałem o najwcześniejszej możliwej porze. Potem ruszyłem na spokojnie zwiedzać miasto.
Niewiele wiedziałem wcześniej o Puli, poza tym że ma ogromny amfiteatr z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Faktycznie był. Imponujący. Chyba nawet większy niż koloseum w Rzymie. Co ciekawe pełni swoją funkcję do dnia dzisiejszego, choć zamiast krwawych spektakli, odbywają się tu koncerty. Dlatego właśnie wejście do środka było nieco utrudnione, dlatego w końcu zadowoliłem się fotografiami z zewnątrz. I tak było super. Zrobiłem sobie jeszcze przejażdżkę po starówce, która była niezwykle klimatyczna, ale i o tej porze prawie pusta. Owszem można przyczepić się do obskurnych niekiedy elewacji czy szpecących graffiti (nie mylić z muralami), ale jako całość bardzo mi się podobało. Nic tylko fotografować. Antyku i tutaj ostało się całkiem sporo. Oprócz amfiteatru, można wypatrzyć tutaj świetnie zachowane bramy miejskie, świątynię Romy, a nawet łuk triumfalny (Sergiusza). Wszystko z pierwszego wieku naszej ery. Sporą frajdę sprawiało mi również tropienie mniej znanych pozostałości Imperium, w postaci często wyrwanych z kontekstu detali które walały się gdzieś po parkach, ulicach, a nawet placach zabaw. Można by im jednak przydzielić większą ochronę, bo w ten sposób niestety szybko zniszczeją.
Po pełnym wrażeń spacerku ruszyłem (jak zwykle z pewnym żalem) w dalszą drogę. Tym razem niestety musiałem trzymać się głównej, jednak wyczytałem w internecie, że główna krajowa numer 66 (Yeah!) jest często uczęszczana przez rowerzystów a przy tym pięknie wyeksponowana. Początkowo jechało się bezproblemowo, choć nieco pod górkę. Później jednak fałdowało się coraz mocniej, zaczęły pojawiać się góry. Do tego jeszcze upał był tego dnia wyjątkowo ciężki. Przynajmniej nie miałem problemów z zaopatrzeniem, bo sklepy choć może nieliczne ale były zawsze otwarte i dobrze zaopatrzone.
Mniej więcej w połowie drogi zatrzymałem się na popas w niewielkim miasteczku Plomin. Uwagę moją w pierwszej kolejności zwróciła elektrownia, z jednym z najwyższych kominów w Europie (340 m wysokości!). W samym miasteczku była malownicza, choć nieco zapuszczona już starówka, która sprawiała wrażenie opuszczonej. Niemniej jest otwarta dla każdego i można ją swobodnie zwiedzać, z czego chętnie skorzystałem.
Dalsza droga była już co najmniej niesamowita. Kierowałem się na północ wzdłuż wybrzeża. Widok był niesamowity choć nieco przerażający. Znajdowałem się jakieś kilkaset metrów nad lustrem wody, a szosa nie była zbyt szeroka. Śmigało nią jednak wielu rowerzystów i to dodawało mi animuszu. Widoki rekompensowały wszystko – powietrze było tak przejrzyste że widać było położony kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów dalej, cel mojej podróży – Rijekę. Po drodze próbowałem znaleźć jakąś plażę by choć na trochę zanurzyć się w morzu, niestety wszystkie dostępne miejsca były zaklepane przez ośrodki wczasowe. Nic dzikiego nie udało mi się namierzyć.
Mimo trudności topograficznych dotarłem do celu całkiem prędko. Zmęczony, zrobiłem tylko krótki spacerek i zameldowałem się w hostelu. Był całkiem niedrogi, ale co najważniejsze – w pełni klimatyzowany. Ucieszyło mnie to jak nigdy przedtem. Szybko zapadłem w sen, bo znów będę musiał wstawać skoro świt…