26 lipca 2018
Dystans dzienny: 99 km
Dystans całkowity: 1542 km
Dość długo nie mogłem zwlec się ze śpiwora. Widziałem że dzień przede mną długi i trudny, więc wolałem dla odmiany odpocząć. Dzień był pogodny i niezbyt upalny. Może to mnie tak rozleniwiło – w deszczu na pewno zwinąłbym się prędzej.
W końcu zrobiłem swoje i wróciłem na trasę. Droga prowadziła z grubsza w dół więc póki co miałem fajnie. Zdążyłem nawet zatrzymać się na trochę i wszamać ostatniego burka na tej wyprawie. Był naprawdę dobry.
Trasa wiodła przez leśne rozstaje które z asfaltu prędko przerodziły się w ścieżkę. Niezbyt wygodną ale jeszcze dawało radę jechać. Nawet nie wiem kiedy przekroczyłem granicę, ale gromkie „bongiorno!” od nadjeżdżających rowerzystów z naprzeciwka, utwierdziło mnie w przekonaniu że jadę w dobrą stronę. Później chyba zgubiłem drogę bo błąkałem się trochę bez przekonania po lesie, ale w końcu znalazłem się na wylocie. I wtedy ujrzałem Triest. Widok był naprawdę nieziemski i długo nie mogłem się napatrzeć na Adriatyk, który oglądałem po raz pierwszy w życiu. Jednocześnie wpędziło mnie to w zakłopotanie bo w dół prowadziła ledwo widoczna, wąska stroma ścieżka. Mimo to postanowiłem nią iść, bo widać było że prowadzi do miasta.
Turlałem się długo, częściej prowadząc niż jeżdżąc. Nie obeszło się bez skoków nad strumykiem i czołgania pod szlabanem. W końcu jednak dowlokłem się do osiedli. Nie był wcale lepiej bo stromizna nadal była mocna. Nie miałem odwagi by zjechać od razu na dół na łeb na szyję, choć miejscowi radzili sobie całkiem nieźle. Jeden typ nawet ze swoją kobietą na ramie (sic!), zjechał z całą siłą, a ja mimo to wolałem uważać.
Miasto było bardzo piękne, choć poruszanie się po nim rowerem nie było zbyt wygodne. Drogi były wąskie i za każdym rogiem czaiły się stromizny. Z kolei ścieżek rowerowych nawet nie uświadczyłem. Mimo to jazda wzdłuż wybrzeża była naprawdę fajnym doświadczeniem. Udało mi się nawet na chwilę wejść do wody. Nie udało mi się za to niczego zjeść. Kilka knajp które odwiedziłem było zapchanych do ostatniego miejsca w związku z czym nie chciano mnie obsłużyć (w dodatku obsługa słabo znała angielski) i w końcu głodny i zniechęcony wyruszyłem znowu do Słowenii.
Niestety nawigacja z jakiegoś powodu uznała że pojadę do granicy tunelem. Dość długim. Droga też nie wyglądała na spokojną więc zdecydowałem się go ominąć. Czułem że nie będzie to łatwe i faktycznie – czekała mnie stroma wspinaczka. Chwilę później, już po Słoweńskiej stronie okazało się że mam szczęście w nieszczęściu. Przypadkiem bowiem odkryłem najlepszą ścieżkę (a właściwie trasę) rowerową jaką miałem okazję jechać – Parenzanę. Jak się okazało była to po prostu przerobiona na potrzeby rowerowe dawna trasa kolejki wąskotorowej z początków XX w. Ale mniejsza o to, grunt że jechało się nią po prostu świetnie – w dużej mierze była utwardzona, miejscami biegła brzegiem morza, a co najlepsze – wiadukty i tunele pozostały do dyspozycji więc obeszło się bez stromizn.
Jazda zrobiła się naprawdę przyjemna i tylko w kilku miejscach zdarzyło mi się zgubić szlak (najczęściej w miastach). Nawet krótkotrwała ulewa która pojawiła się znikąd nie popsuła mi nastroju. Popsuła mi go dopiero kontrola na granicy, której kompletnie się nie spodziewałem. Zdążyłem odwyknąć od takich atrakcji. I tak pod wieczór zmęczony fest ale szczęśliwy, znalazłem się w Chorwacji. Niestety Parnezana jakby straciła tutaj na jakości – zmieniła się w kamienisty i nierówny dukcik, więc lekko rozczarowany przesiadłem się na asfalt.
Nocleg znalazłem dopiero w Triban. Zaciekawił mnie bo według ogłoszenia miał tam być tani, sieciowy hostel stworzony z myślą o turystach na dwóch kółkach. Istotnie budynek był nowiutki pokoje czyste, a obok stał punkt obsługi rowerzystów, również tych co wspomagają się elektryką. Niestety obsługa znowu nie umiała po angielsku, ale na szczęście sprowadzili na pomoc zaznajomioną sąsiadkę. Szybko się zameldowałem i zaraz potem zapadłem w sen.