19 lipca 2018
Dystans dzienny: 87 km
Dystans całkowity: 1021 km
Ranek był słoneczny i ciepły. Po nocnej nawałnicy nie został już nawet ślad. W dobrych nastrojach zjedliśmy śniadanie i niespiesznie ruszyliśmy w dalszą trasę. Wcześniej jednak zdążyliśmy zwiedzić Győr, które okazało się bardzo ładnym miasteczkiem z przepiękną, a do tego zadbaną starówką. Wreszcie można nacieszyć się widokami i porobić trochę dobrych zdjęć. Uwagę zwracał zwłaszcza piękny ratusz oraz barokowy kościół św. Ignacego Loyoli znany ze ślicznych fresków. Niestety akurat był w remoncie, udało nam się tylko na chwilę wślizgnąć do środka. Starówkę oglądaliśmy dość leniwie, zwracając uwagę na pomniki i misternie zdobione szyldy sklepów. Były nawet malowane na kafelkach podobizny patronów ulic. Coś pięknego. Niestety wkrótce zrobiło się późno przez co nie zdążyliśmy niestety położonego nieco dalej zamku biskupiego i katedry Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.
Dalsza droga nie była przesadnie trudna, a wiatry choć nie pomagały to raczej też nie przeszkadzały. Weszliśmy też w zasięg kręgu pól słonecznikowych więc widoki zrobiły się iście sielankowe. Dał nam się w kość za to upał, który dość szybko niestety wypompował nas z energii. Snuliśmy się powoli i ospale po asfalcie. Na szczęście przynajmniej z zaopatrzeniem nie było problemu, a wodę można było czerpać ze zdroju. Tych na szczęście po drodze było dużo i były dobrze oznakowane. Woda nie była może tak cudownie zimna jak w Szwajcarii, ale spełniła swoje zadanie. Zatrzymaliśmy się na trochę w miejscowości o swojsko brzmiącej nazwie Pápa. Aby nabrać sił wszamaliśmy po kociołku tradycyjnego węgierskiego gulaszu. Był pyszny. Ta zupa chyba nigdy mi się nie znudzi. Miasteczko nie było już tak niestety ładne jak Győr, przede wszystkim budynki, również te zabytkowe były w dużo gorszym stanie. Mimo to miało swój urok. Do muzeum farbiarstwa jednak nie mieliśmy ochoty zaglądać.
Jako że pogoda wciąż zapowiadała się ładnie, postanowiliśmy rozbić obóz nr 3 na dziko gdzieś na skraju puszty. Do Balatonu było już naprawdę niedaleko, mimo to nie czuliśmy potrzeby by piłować dystans tego dnia. Woleliśmy odpocząć. Miejsce wydało się dobre ale niestety robactwo, które do tej pory siedziało cicho postanowiło dać nam popalić. Zwłaszcza mi. Do komarów to przywykłem nawet w hurtowych ilościach, ale wściekłego ataku latających mrówek się nie spodziewałem. (Tak to ten sam gatunek który swojego czasu namieszał nawet na meczach tenisowych Wimbledonu) Osiadły całą chmarą tylko na moim namiocie i nie chciały odfrunąć – może to przez zielony kolor… Co jakiś czas próbowałem wyjść i choćby ręcznie wytłuc robactwo, ale cholerstwo było zbyt żywotne, więc w końcu dałem spokój i z pewnym niepokojem poszedłem spać. Nawet udało mi się zasnąć mimo hałasu…