Rzeźby natury – Kapadocja

Kapadocja była ostatnim przystankiem w mojej ponad dwutygodniowej podróży po Turcji. W jej trakcie odwiedziliśmy przede wszystkim wschodnią część tego kraju, pogranicze z Armenią, Iranem, Irakiem i Syrią. Teraz wiem, że 2014 rok był zdecydowanie ostatnim na długi czas momentem na takie wyjazdy. Dziś tereny te ogarnięte są wojną domową między wojskami tureckimi a siłami kurdyjskimi. Nie wiem też, czy zdecydowałabym się ponownie do Stambułu czy do Kapadocji właśnie. Może kiedyś, jak sytuacja w tamtym rejonie się uspokoi.

Kapadocja Kapadocja

Centrum turystycznym Kapadocji jest Goreme. Wokół miasteczka ciągną się najpiękniejsze z tutejszych dolin. Przyjechaliśmy tu z Urfy nocnym autobusem. Wysiedliśmy około 5 rano w zupełnych ciemnościach na niewielkim placyku służącym za dworzec autobusowy i… o rany, jak tu zimno. Po wygrzewaniu się przez ponad 10 dni w trzydziestostopniowym upale przeskok był dość gwałtowny. Temperatura w okolicach zera i niezbyt ciekawe perspektywy na kolejne godziny spotęgowane tym, że nie mieliśmy zamówionego hotelu, a szukanie czegoś o tej godzinie raczej nie wchodziło w grę. Na szczęście ten problem się rozwiązał dość szybko, wraz z pojawieniem się pana „naganiacza”. Cena okazała się całkiem niezła i pół godziny później mogliśmy wejść pod kołdry w kilkuosobowych pokojach- jaskiniach. Przez przypadek trafiliśmy bowiem do hotelu skalnego. Całkiem nieźle, jak na niezaplanowany nocleg.

Czerwona Dolina Kapadocja

Kiedy po kilku godzinach snu wyszliśmy z hotelu okazało się, że po pierwsze wcale nie jest dużo cieplej. Po drugie chyba trafiliśmy w sam środek największego w Turcji zbiorowiska chińsko- koreańskiego, a po trzecie to nasze plany oparte na relacji kolegi, który był w Kapadocji 3 lata wcześniej trzeba mocno zmodyfikować. Okazało się, że przez ten czas Goreme przeszło przemianę. Agencje oferujące dotąd stosunkowo tanie wycieczki po okolicy umówiły się między sobą i wszędzie były dokładnie te same trasy, w tych samych, zdecydowanie za wysokich jak dla nas cenach. I jak się zdążyliśmy zorientować agencje nastawione były przede wszystkim na obsługę turystów z Dalekiego Wschodu. Ale cóż, przecież nie będziemy się załamywać. Zawsze można poznawać okolicę na własną rękę. Co więcej, stwierdziliśmy, że tak nawet będzie lepiej bo uciekniemy od wycieczkowego tłumu.

Cavusin Cavusin

Jako, że byliśmy trochę niedospani, to na początek wymyśliliśmy przejście drogą do niedalekiego Cavusin i powrót z niego przez Dolinę Czerwoną. Szczątkową mapkę terenu mieliśmy. Zresztą, wszystko odsłonięte, nie ma jak się tu pogubić. Do Cavusin wszystko szło zgodnie z planem. Dotarliśmy do niewielkiego skalnego miasta, które zwiedzić można bezpłatnie. Jego dodatkową atrakcją jest to, że częściowo jest ono cały czas użytkowane przez mieszkańców, którzy przenieśli się do normalnych domów. Zobaczyliśmy groty mieszkalne, wykuty w skale meczet i niewielką, starą kaplicę. W ten sposób wyszliśmy ponad wioskę, na odsłonie ty grzbiet. Pozostało tylko wrócić do Goreme dolinami.

Winnica Wulkan Erciyen znad Goreme

Już po niecałej godzinie okazało się, że łatwiej powiedzieć niż zrobić. Mapka rzeczywiście była mocno schematyczna i niezbyt dobrze odzwierciedlała teren, po którym poruszaliśmy się. Do tego zejścia w dolinki otaczające grzbiet okazywały się raczej pionowymi ścianami skalnymi niż możliwymi do pokonania zboczami. Wizja Czerwonej Doliny oddaliła się dość znacząco. Teraz bardziej chodziło o możliwość jakiegokolwiek zejścia na dół i znalezienia sensownej drogi do Goreme. W końcu zdecydowaliśmy się na ześlizgnięcie po skale do otwierającej się pod nami doliny. I… wylądowaliśmy w winnicy. Ukrytej między skałami, niewielkiej, z płożącymi się krzewami winorośli opiętej dorodnymi gronami.

Kapadocja kapadocja1

Na dole kierując się trochę kompasem, trochę mapą i możliwościami przejścia w terenie zaczęliśmy wyłazić ze skalnego labiryntu. Doszliśmy w ten sposób nad Goreme, w okolice tamtejszego wpisanego na Listę UNESCO skalnego miasta. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do kilku skalnych kościołów, w których na ścianach zachowały się resztki średniowiecznych malowideł. Stanęliśmy na przełęczy nad Goreme i naszym oczom ukazał się ośnieżony szczyt. Po szybkiej orientacji okazało się, że był to odległy o około 80- 100 km, mierzący przewie 4000 m n. p. m. wulkan Erciyen. Miał nam on towarzyszyć także w następnych dniach.

Schodząc do Goreme gratulowaliśmy też sobie pomysłu na niezwiedzanie najsłynniejszego skalnego miasta. Trzydzieści autobusów i niemal tyle samo busów stojących na parkingu oraz wijąca się do wejścia kolejka i tak by nas od tego odstraszyły.

Wieczór przyniósł kolejne wyzwanie. Znalezienie miejsca na obiad. Wydawałoby się, że w tak turystycznym miejscu jak Goreme nie będzie z tym problemu. Sęk w tym, że przyzwyczailiśmy się podczas pobytu we wschodniej Turcji do naprawdę dobrego jedzenia i niskich cen. Tutaj musieliśmy poważnie zrewidować nasze poglądy. Serwowany tu kebab nie miał nic wspólnego ze znanym nam z Wan czy Ani kebapem. A pewnie każdy sprzedawca kebapów, koft czy pidy z Dagubayazit okryłby się wieczną hańbą podając do swoich dań zwykły keczup (co w Goreme było normą). Mogliśmy oczywiście wybrać spośród sporej liczby dań chińskich czy koreańskich, ale chyba jednak nie o to nam chodziło. Zmęczeni, głodni i coraz bardziej wściekli zjedliśmy w końcu jakiegoś kebaba i poszliśmy spać.

Balony nad GoremeKapadocja

Bo rano trzeba było wstać wcześnie i pójść oglądać główny spektakl tej okolicy czyli balony latające o wschodzie słońca. Oczywiście jak ktoś ma pieniądze to zamiast stać na górce i patrzeć na balony, siedzi w balonie i patrzy na górki. My jednak należeliśmy do grupy pierwszej. Widowisko okazało się całkiem zajmujące. Gdyby tylko ręce nie grabiały z zimna.

 

 

 

Drugi dzień rozpoczęliśmy od odwiedzin skalnego miasta Zelve. W jego okolice dotarliśmy zwykłym lokalnym autobusem. Ponieważ było jeszcze wcześnie byliśmy tu niemal zupełnie sami. Pierwsze grupy nadjechały, gdy szykowaliśmy się do wyjścia. Miasto okazało się piękne i fascynujące. Zaglądaliśmy do skalnych korytarzy, komnat, kościołów zastanawiając się jak żyli tu ludzie. Niestety nasz pierwotny plan zakładający wyjście ze skalnego miasta od tyłu i przejście do Czerwonej Doliny okazał się nierealny. Wspinanie się na kilkudziesięciometrowe skały to na pewno nie było to, o co nam chodziło. Wyszliśmy więc normalnie, złapaliśmy stopa i podjechaliśmy pod wejście do następnej doliny. Tu było już całkiem „turystycznie”. Kilka autobusów pełnych Chińczyków, selfie z kija i nawet dwa wielbłądy, co by zdjęcia bardziej egzotyczne wychodziły. Uciekliśmy w podskokach wspinając się nad dolinę i przechodząc do następnej, zacisznej i pustej. Znaleźliśmy tu nawet niewielką kawiarenkę. Stąd wreszcie udało nam się trafić na normalną drogę do Czerwonej Doliny.

Kapadocja Kapadocja

Miejsce to jest zdecydowanie warte polecenia. Zorganizowane grupy nie zapuszczają się tu bo znajduje się daleko od drogi. Co najwyżej oglądają ją z punktu widokowego w Goreme. My weszliśmy w skalny labirynt (oznakowany całkiem porządnie) i muszę przyznać, że było to jedno z najpiękniejszych miejsc w Turcji jakie widziałam. Kolorowe skały układające się w fantazyjne kształty, jaskinie, skalne kościoły. To na pewno trzeba zobaczyć. Okazało się też, że dojście do Goreme jest całkiem proste, a nasze zjazdy po skałach z poprzedniego dnia były mocno niepotrzebne. Wieczór spędziliśmy na oglądaniu zachodu słońca z punktu widokowego. Skały nad Czerwoną Doliną rozświetlały się wszelkimi odcieniami różu, złota i czerwieni. A z boku wystawał ponownie pobielony śniegiem Erciyen. Miłym akcentem na koniec dnia okazało się też znalezienie normalnej knajpy, w której dało się zjeść coś lokalnego (duszone w piecu mięso z warzywami podawane w glinianych garnuszkach) w rozsądnych cenach.

Ostatni dzień pobytu w Kapadocji rozpoczęliśmy od ponownego oglądania startujących balonów. Potem wybraliśmy się na wycieczkę do Doliny Miłości. Przeszliśmy ją całą podziwiając po drodze skalne grzyby, które wielu osobom kojarzą się mniej przyrodniczo. Znów było niemal pusto (nie licząc niemieckiej kilkunastoosobowej grupy, z której panie robiły sobie całe serie zdjęć z co bardziej „dosłownymi” skałami). Doliną dotarliśmy do sąsiedniej wioski Uchisar, skąd wróciliśmy do Goreme Doliną Gołębią. Było już popołudniu więc żeby nie tracić ostatnich godzin poszliśmy jeszcze na spacer w okolicach miasteczka. Niestety znów wybraliśmy złą drogę. Szliśmy górnym skrajem wąwozu licząc na możliwość zejścia w dół. Niestety, podobnie jak pierwszego dnia koło Cavusin ściany okazywały się bardzo strome. W końcu znaleźliśmy łagodniejsze zbocze i… wylądowaliśmy w czyimś ogródku. Na szczęście obok biegła dróżka, którą wróciliśmy do hotelu.

Dolina Miłości Dolina Gołębia

Wieczorem obejrzeliśmy jeszcze zachód słońca i po 20:00 siedzieliśmy już w pełnym Chińczyków i Koreańczyków autobusie do Stambułu. Piękna była ta Kapadocja, ale trzy dni były zupełnie wystarczające.