Stolica Łotwy zastaje mnie w opłakanym stanie. Jechałem do niej aż z Kowna, błądząc przy tym niemiłosiernie po odludziach i bezdrożach bez chwili wytchnienia. Tutejsza prowincja jest naprawdę nieprzyjemna w eksploracji, ale to temat na inną opowieść. Docieram do hostelu na ostatnich nogach i zaraz po zameldowaniu zapadam w sen. O dziwo budzę się zaledwie po dwóch godzinach w pełni sił i z ogromną ochotą na zwiedzanie.
Mój hostel mieści się niemal w samym historycznym centrum miasta, mam więc to co lubię najbardziej tuż pod nosem i grzechem byłoby nie pozwiedzać.
Pogoda jest piękna i miasto również. Starówka robi niesamowite wrażenie. Budynki są odnowione, a ulice czyste i to pomimo tłumów na ulicach. Atrakcji jest sporo, spuścizna bogactwa z czasów hanzeatyckich nadal robi wrażenie. Mijam liczne stragany wypełnione po brzegi różnymi dobrami tradycyjnych rzemiosł artystycznych. W przeciwieństwie do naszej straganowej chałtury z dalekiego wschodu, tutaj jest na czym oko zawiesić. Niestety ceny nie zachęcają do poszerzenia kolekcji. Wprowadzenie Euro dało wszystkim popalić, a najbardziej turystom. Nie jest co prawda tak drogo jak na dalszej północy, ale i tak boli od samego patrzenia. Na szczęście nocleg można znaleźć jeszcze w miarę tanio. Spacer kończę na promenadzie nad Dźwiną, bo lubię oglądać zachody słońca nad wodą.
Na śniadanie są bułki z kapustą albo boczkiem. Są względnie tanie, ale przede wszystkim pyszne. Zwłaszcza na ciepło. W każdej piekarni jest duży wybór bułek z niekoniecznie słodką zawartością. Moim zdaniem warto się z nimi zaprzyjaźnić.
Wychodzę nieco dalej poza krąg starówki, do rosyjskiej dzielnicy – Moskiewskiego Przedmieścia. Łatwo ją rozpoznać bo wyznaczają ją aleje nazwane na cześć rosyjskich wieszczy bądź wirtuozów. Tu nie jest już tak ładnie, choć niektórzy docenią specyficzną atmosferę. Budynki są zaniedbane i brudne, a szkoda bo dużo z nich jest drewnianych. Wyglądałyby naprawdę pięknie, ale po gruntownym remoncie. Nad wszystkim góruje… Pałac Kultury i Nauki, a raczej jeden z jego klonów. Podobnie jak i nasz nie grzeszy urodą, a nawet sprawia bardziej przygnębiające wrażenie bo elewacji nie odnawiano od dawna. Mieści się w nim Akademia Nauk Łotwy, przynajmniej teoretycznie, bo sprawia wrażenie w znacznej części opustoszałego.
Opuszczając rosyjską dzielnicę kieruję się na halę targową. Taką z rozmachem. Dość powiedzieć że mieści się w dawnej fabryce sterowców marki Zeppelin. Całość dość zgrabnie została zaadoptowana na potrzeby kupców i kupujących. Można tu też w miarę tanio zjeść coś dobrego.
Koty są jednym z symboli Rygi. Moim ulubionym. Dwa z nich stale wpatrują się w miasto ze szczytów swoich wież. Dużo można też ich spotkać na ulicach, zwłaszcza w rosyjskiej części miasta. Wygląda na to że mieszkańcy dobrze o nie dbają.
Na dzielnicę secesyjną trafiam trochę przypadkiem. Nie znając dobrze miasta nie spodziewałem takiej atrakcji. Długo chodziłem po okolicy zadzierając głowę wysoko wypatrując kolejnych sztukaterii. Po drodze okazało się że przyjeżdżają tu wycieczki z różnych części świata nastawionych wyłącznie na tutejsze Art Nouveau. Jedna z nich była z Polski, dlatego dowiedziałem się przy okazji nieco więcej na ten temat.
Spędziłem w Rydze dwa intensywne i pełne wrażeń dni, ale mimo to opuszczałem miasto z dużym uczuciem niedosytu. Niewątpliwie warto spędzić tu więcej czasu. Zwłaszcza że wcale nie jest tak daleko…