Po przejściu trekingu do bazy pod K2 pozostało nam jeszcze kilka dni do odlotu. Wszystko poszło zgodnie z planem więc mogliśmy pojechać w jeszcze jedno miejsce. Fairy Meadow, urokliwa łąka z widokiem na Nanga Parbat. To miejsce wzięliśmy na cel.
Najpierw jednak trzeba było do niego dotrzeć. Po powrocie do Skardu spędziliśmy w mieście jeden dzień. Potrzebowaliśmy odpoczynku, możliwości zrobienia zakupów, wyprania ciuchów po ponad 2 tygodniach w górach. Dzień upłynął nam spokojnie i bez większych wydarzeń. Zakończyliśmy go grillem u właściciela agencji trekingowej.
Następnego dnia z rana ruszyliśmy w stronę doliny Indusu. Tym razem inną drogą, dżipami przez góry. Przejeżdżaliśmy przez Płaskowyż Deosali. Znajduje się on na wysokości około 4 tysięcy m n.p.m. i jest…. zielony. To było wielkie zaskoczenie. Krajobrazy, które pojawiały się za oknami bardziej przypominały Szkocję czy Irlandię niż to, co dotąd widzieliśmy w Pakistanie. Tyle tylko, że pogoda była fatalna. Lał deszcz, chmury i niska mgła ograniczały widoczność. Popołudniu zaczęliśmy zjeżdżać w stronę Indusu. Tu z kolei zrobiło się tak jakoś bardziej swojsko i pienińsko. Na nocleg zatrzymaliśmy się przy Karakorum Highway, w niewielkim, dopiero budowanym hotelu. Warunki polowe, ale przynajmniej nie lało się na głowę.
Kolejny poranek oznaczał przepakowanie, zabranie tylko rzeczy potrzebnych na dwudniowe wyjście w góry i początek kolejnej przygody. Niemal na lekko ruszyliśmy na Fairy Meadow. Początkowo czteroosobowymi dżipami. A była to na pewno najbardziej emocjonująca droga, jaką kiedykolwiek pokonałam. Nad przepaściami, które zdawały się nie mieć dna, po wąskich skalnych półkach. ponad godzina jazdy na pełnej adrenalinie. Odjazd.
Gdy droga jezdna się skończyła ruszyliśmy pieszo. Było mgliści, pochmurno. Niezbyt to był dobry prognostyk na widoki na Nangę. Ale przewodnik i miejscowy policjant, którego dostaliśmy do ochrony zapewniali, że „będzie dobrze”. Po ponad 2 godzinach wędrówki wijącą się po zboczu drogą stanęliśmy na Fairy Meadow. A tu inny świat. Domki letniskowe, niska trawa, atmosfera mocno piknikowa. Fajne miejsce na relaks po 2 tygodniach na lodowcu. Gdyby jeszcze chciało się choć trochę wypogodzić.
Po lunchu część osób wybrała się na spacer, a ja zdecydowałam się zostać i na tarasie czekać na rozstąpienie się chmur. Dużo się działo na niebie. Oj dużo. Rzeczywiście pojawił się błękit, ale chmury nie dawały za wygraną. Przewalały się, kłębiły, ale przebłyski słońca też się pojawiały. Na widoki na Nangę trzeba było polować. To z jednej, to z drugiej strony, trochę z boku, trochę od góry. Ale można powiedzieć, że pojawiła się dostojna ponad ogromnym jęzorem lodowca. Wydawała się na wyciągnięcie ręki.
A zaraz potem przyszedł deszcz. A właściwie ulewa. I lało sobie do rana zamieniając całą okolicę w błoto. Rano wróciliśmy do dżipów i zjechaliśmy niemniej emocjonująco nad Indus. Tu przesiedliśmy się do znanego nam już busa i ruszyliśmy do Islamabadu. Droga ta sama, co na początku, ale pogoda o wiele gorsza. Deszcz, zimno, widoków prawie wcale. Na przełęczy Babusar znów kwitła pakistańska turystyka masowa, nie zatrzymywaliśmy się już jednak. Do stolicy dotarliśmy późnym wieczorem.
Ostatni dzień pobytu poświęciliśmy na wyjazd do Rawalpindi, starej stolicy, gdzie włóczyliśmy się po uliczkach bazarowych i staraliśmy się nałapać jak najwięcej miejskiej atmosfery. Wieczorem odwiedziliśmy jeszcze ogromny meczet w Islamabadzie oraz odnaleźliśmy miejsce, gdzie dało się kupić piwo. Oficjalnie w sklepach go nie ma. Skierowano nas do niewielkiego kantorka na tyłach hotelu Mariott. Alkohol mogą tu kupić tylko cudzoziemcy i osoby mające zaświadczenie, że nie są muzułmanami. Potem pozostało tylko skosztować jedynego pakistańskiego piwa i można było zająć się pakowaniem. Następnego dnia wieczór lądowaliśmy już w Krakowie.