Kiedy już dotarliśmy do Concordii coraz bardziej palącym pytaniem stawało się czy zobaczymy K2. Nie jest to wcale takie oczywiste. Choć jest się w sąsiedztwie Góry, to pogoda lubi tu płatać figle. Niskie chmury i mgła nie są niczym niezwykłym.
Poranek dawał nadzieję. Z chmur zaczęły wyłaniać się okoliczne szczyty. Swój grzebień powoli odsłaniał Broad Peak. Ale czekaliśmy na najważniejszego „gracza”. Najpierw pojawił się sam wierzchołek. Wystawał w okienku, które utworzyły chmury. Ale już po kilkunastu minutach mogliśmy oglądać K2 w pełnej krasie. Dość szybko zapadła decyzja co do dalszych działań. Po lunchu mieliśmy wyjść w stronę bazy pod Broad Peakiem, tam zanocować i rano iść do bazy pod K2, tak by wieczór następnego dnia być z powrotem w Concordii.
Jednak im dalej w dzień, tym pogoda robiła się gorsza. Naszły ciężkie, deszczowe chmury, góry zniknęły. Pomimo tego po obiedzie ruszyliśmy w górę. Kilkugodzinna wędrówka była bardzo męcząca. Żwir i kamienie osypywały się spod nóg, siąpiło, a momentami padało. Widoków w zasadzie żadnych.
Pojęcie bazy pod Broad Peakiem jest bardzo nieostre. Nie ma takiego konkretnego miejsca. To obszar ciągnący się przez około kilometr, gdzie swoje obozy rozbijają wyprawy. My szukaliśmy miejsca osłoniętego od wiatru, ale jak najbliżej obecnie rozłożonych namiotów. Po 17:00 nasi tragarze stwierdzili, że stajemy i rozbijamy się. Namioty stanęły w środku kamienno- lodowej pustyni. Zaraz jednak postawiono mesę, zagotowano herbatę i zrobiło się bardziej domowo. Choć pogoda szła na rekord najgorszej podczas całego przejścia.
Po kolacji wszyscy zgromadzili się w namiocie bazowym. I zaczęło się. Pierwszy wieczór piosenki polsko- pakistańskiej można uznać za udany. Oprócz śpiewów były także tańce. Na lodowcu, w otoczeniu wielgachnych, ukrytych teraz za chmurami szczytów. Po 21 poszliśmy spać.
Noc nie była spokojna. Wiało mocno, o ściany namiotu uderzał deszcz. Wszystko ucichło dopiero nad ranem. Około 6:00 obudziły mnie okrzyki. Wystawiłam głowę z namiotu i… tak to był ten widok, na który wszyscy czekali. Przed nami na tle błękitnego nieba piętrzyło się K2. Chmury były gdzieś niżej, w okolicach Concordii, a tu było pięknie. Po szybkim śniadaniu nie było mowy o wyjściu. Sesja fotograficzna z K2 przeciągnęła się ponad godzinę.
W końcu ruszyliśmy. Po około godzinie osiągnęliśmy miejsce, gdzie rozbite były namioty pod Broad Peakiem. Spotkaliśmy tam kilku Polaków, którzy jednak nie byli zbyt rozmowni. Z jakichś zdawkowych odpowiedzi wywnioskowaliśmy, że to „ekipa filmowa”. Ale co kręcili i czemu tu – nie było szans się dowiedzieć (przynajmniej nie tego dnia). W pewnej chwili usłyszeliśmy odgłos silników helikopterów. Śmigła zaczęły krążyć nad bazą, dwa wylądowały. Prawdopodobnie kogoś zabierano na dół.
Ruszyliśmy wyżej. Powoli się szło i dość męcząco. Słońce oślepiało. Odbijało się od lodu oraz od pokrytych śniegiem górskich zboczy. Wczesnym popołudniem stanęliśmy pod Kopcem Gilkey’a. To miejsce szczególne. Na tabliczkach przytwierdzonych do skał upamiętniono tu himalaistów, którzy zginęli w Karakorum. W skupieniu szukaliśmy polskich nazwisk. Jest ich tu całkiem sporo: Artur Hajzer, Maciej Berbeka, Wojciech Wróż, Dobrosława Wolf- Miodowicz, Olek Ostrowski, Tomasz Kowalski i inni. Z góry też zobaczyliśmy bazę pod K2. Kilkadziesiąt namiotów stojących w równym szyku. Jednak z informacji z bazy pod Broad Peakiem wiedzieliśmy, że baza jest w zasadzie pusta. Zapowiadane od jakiegoś czasu okno pogodowe wygnało wszystkich, w tym szykującego się do zjazdu na nartach Andrzeja Bargieła wyżej. Na dole pozostała obsługa. Po krótkiej naradzie uznaliśmy, że bazę możemy odpuścić i trzeba zacząć schodzić na dół.
Droga przez lodowiec Godwyn Austen wcale nie była lżejsza niż podchodzenie w górę. Pod koniec zmęczenie dawało się bardzo mocno we znaki. Na Concordię dotarliśmy niedługo przed zachodem słońca. Na szczęście kolejny dzień miał być w całości poświęcony na odpoczynek.