Dwadzieścia lat temu w moje ręce wpadła zupełnie przypadkiem płyta z muzyką irlandzką. I bardzo szybko stała się samograjem puszczanym niemal codziennie. Była połowa lat dziewięćdziesiątych, a ja kończyłam podstawówkę. O czymś takim jak powszechny dostęp do Internetu nikomu się nie śniło, słowo samolot kojarzyło się ze strasznie drogimi biletami, a żeby dojechać do Irlandii trzeba było się przebić przez Wielką Brytanię, gdzie na granicy istniało duże prawdopodobieństwo odmowy wjazdu. I wtedy właśnie, słuchając granych na skrzypcach, fletach i bodhranie melodii wymarzyłam sobie, że kiedyś objadę Irlandię dookoła. A przede wszystkim, że wejdę na jej najwyższy szczyt Carrantuohill.
Od tego czasu wiele się zmieniło. Świat się „skurczył” za sprawą tanich linii lotniczych, granice w ramach UE przestały istnieć, a ja zwiedziłam już całkiem spory kawałek świata. Ale sentyment do Zielonej Wyspy pozostał, a wraz z nim dziecięce marzenie o Carrantuohill. Do pracy zagranicą mnie nie ciągnęło. Co innego wyjazd wakacyjny. Wiosną 2015 roku kupiłam bilety do Dublina i w lipcu wylądowałam w Dublinie.
Uwieńczeniem całego wyjazdu był kilkudniowy pobyt w Killarney. To miasto leżące w hrabstwie Kerry, otaczają przepiękne tereny. Dominują tu pokryte łąkami wzgórza oraz jeziora. Teren ten objęty jest ochroną parku narodowego. W okolicy Killarney wznoszą się także najwyższe irlandzkie góry, których głównym szczytem jest Carrantuohill. 1040 metrów nad poziomem morza nie jest może oszałamiającą wysokością, ale warto pamiętać, że ze względu na niewielką wysokość podnóży przewyższenia można tu porównać do tatrzańskich. No i pogoda potrafi dać czasem nieźle w kość, nawet w środku lata.
Irlandia nie jest popularnym wśród Polaków kierunkiem turystycznym. Oczywiście, samych Polaków na wyspie jest mnóstwo. Kilka razy udało mi się złapać rodaków na stopa. Reakcją na moje stwierdzenie, że jestem tu żeby zwiedzać czy chodzić po górach było zdziwienie, a czasem także wymowne pukanie się w czoło. Tymczasem dla mnie każdy kolejny dzień był odkrywaniem pięknych krajobrazów, malowniczych miasteczek i bardzo miłej atmosfery tego kraju. Gdyby jeszcze było trochę cieplej i regularnie nie padało…
Do Killarney dotarłam po sporym załamaniu pogody. A prognozy mówiły, że na dobre przejaśni się dopiero za 2-3 dni. Czekając na możliwość wejścia na Carrantuohill ruszyłam poznawać nieco niższe, ale niemniej piękne miejsca. A w tej okolicy ich nie brakuje.
Już samo Killarney może zachwycić każdego przybysza. Niska, kolorowa zabudowa, neogotycka kamienna katedra, mnóstwo pubów, w których co wieczór posłuchać można muzyki na żywo. Świetne miejsce, by po powrocie ze spaceru coś zjeść i odpocząć. W miejscach noclegowych można przebierać – znaleźć tu można zarówno eleganckie hotele, pensjonaty jak i kempingi z dobrym zapleczem.
Miasto otacza park narodowy. Jego centrum znajduje się w wiktoriańskiej posiadłości Mucross House leżącej na przedmieściach. Wokół XIX wiecznego dworu rozciąga się rozległy park z łąkami i zagajnikami pośród których pasą się sarny i daniele. Liczne ścieżki spacerowe prowadzą do zadbanych ogrodów, niewielkiej farmy oraz ruin starego opactwa. Cały teren przemierzać można pieszo lub bryczkami, które czekają przy głównej bramie wjazdowej.
Posiadłość przylega do jezior Lough Leane i Mucross Lake. Ponad błękitnymi taflami wznoszą się pokryte łąkami wzgórza. Piękny i niezbyt męczący spacer wiedzie w stronę Wodospadu Torc (Torc Waterfall) oraz wzniesienia o tej samej nazwie. Szlak prowadzi przez las, którego poszycie stanowią gęste zarośla rododendronów. W miejscach, gdzie nie rosną one zwartą gęstwiną, wśród poskręcanych pni drzew leżą pokryte intensywnie zielonym mchem kamienie. Wszystko to razem tworzy scenerię jak z filmu fantasy. Sam wodospad opada z prawie 20 metrów wspaniałą kaskadą. Powyżej niego wchodzi się do rozległej, pokrytej łąkami doliny. To z niej znakowany szlak prowadzi na wzgórze Torc. Jest to świetny punkt widokowy na Killarney, okoliczne góry oraz jeziora.
Mucross i jego okolice były dla mnie przede wszystkim zapoznaniem z okolicami Killarney. Drugi dzień pobytu w tej okolicy przeznaczyłam na wycieczkę do Gap of Dunlow i Black Valley. Należą one do największych atrakcji krajobrazowych tego regionu. Gap of Dunlow to wąska, kręta dolina o wysokich ścianach, z których spadają malownicze wodospady. Jej dnem prowadzi droga wznosząca się na widokową przełęcz. Po jej drugiej stronie znajduje się znacznie bardziej rozległa Black Valley. Jej część zajmuje jezioro.
Szlak przez Gap of Dunlow rozpoczyna się przy słynnej Kate Kearney’s Cottage, dawnym zajeździe, który dziś jest dość drogą restauracją. Można go pokonać pieszo lub bryczką. Pogoda tego dnia mnie nie rozpieszczała i co chwilę nadchodziły intensywne, ale na szczęście krótkotrwałe ulewy. Jako, że w Black Valley dotarłam stosunkowo szybko, to wybrałam się jeszcze na punkt widokowy Ladies View. Droga wiodła wzdłuż kolejnych jezior, a gdy podnosiły się chmury można było zobaczyć najwyższe partie okolicznych gór. Niestety na punkt widokowy dotarłam gdy zachmurzyło się na dobre i widoczne poniżej doliny zasnute były w dużym stopniu mgłami.
Irlandzka pogoda okazała się jednak łaskawa i trzeciego, ostatniego dla mnie dnia pobytu w Killarney poranek wstał przepiękny. Bezchmurne niebo dawało nadzieję, że marzenie o Carrantuohill uda się spełnić. Początek szlaku na najwyższy szczyt Irlandii znajduje się w Cronin’s Yard, około 10 km od Killarney. W sezonie łatwo się tu dostać miejskim busem turystycznym (jeździ rano, a popołudniu można nim wrócić do Killarney). Tu krajobraz był już zdecydowanie inny niż w okolicach Mucross. Obłe, porośnięte trawą wzgórza zastąpiły strzelające w niebo nagie szczyty.
Szlak wiedzie początkowo rozległą doliną z kilkoma stawami. Na jej końcu znajduje się stromy, niemal pionowy żleb – Drabina Diabła (Devil’s Ladder), którym wchodzi się na przełęcz. Jest to najtrudniejszy odcinek całej trasy, głównie ze względu na to, że żlebem płynie potok i kamienie bywają dość śliskie. Jednak zachowując podstawowe zasady bezpieczeństwa oraz mając buty na dobrej podeszwie nawet średnio wprawny turysta jest w stanie bez problemów sobie z nim poradzić. Powyżej jest już znacznie prościej. Około czterdzieści minut podejścia łagodnymi zakosami i stałam w najwyższym miejscu Irlandii – na Carrantuohill. W totalnej mgle i padającej mżawce. Pogoda bowiem od rana wykonała zwrot o 180 stopni. Już miałam, jak większość przebywających na szczycie schodzić w dół, bo ostry wiatr przeszywał do szpiku kości, gdy nagle mgła zaczęła się rozwiewać i w niecałe dwie minuty mogłam podziwiać widoki na 4 strony świata, sięgające aż po wybrzeże. Taka to właśnie jest irlandzka pogoda. Na zejściu jeszcze raz dopadła mnie krótka mżawka, ale cały dzień można było uznać za nadzwyczaj pogodny, jak na tutejsze warunki.
I tak właśnie po 20 latach udało mi się spełnić dziecięce postanowienie. A jednocześnie odwiedzić jedno z najbardziej malowniczych miejsc jakie kiedykolwiek widziałam. Irlandzkie krajobrazy mają dla mnie coś przyciągającego i fascynującego. Niby puste, ale przyjazne. Zupełnie odmienne od gór które znałam do tej pory. Wiem też, że do Irlandii wrócić muszę. Może tym razem będzie to wschód z górami Wiclow albo Ulster i Donegal?