Zanim jesienią 2020 r. Europa ponownie zamknęła się ze względu na lockdown spowodowany koronawirusem udało nam się odwiedzić Włochy. Celem były Apeniny, a konkretnie Park Narodowy Gran Sasso otaczający najwyższy szczyt tego pasma Corno Grande. Choć na samo Corno Grande wejść się nie udało ze względu na zimowe już warunki, to niżej jesień panowała w pełnej krasie.
Pierwszą część pobytu w górach spędziliśmy w okolicach Płaskowyżu Campo Imperatore, którego krajobrazy przywodzą na myśl Azję Środkową. Kiedy już napatrzyliśmy się na nie do woli przenieśliśmy się bardziej na zachód, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć trochę inne widoki.
Na zachód od gniazda otaczającego Corno Grande ciągnie się długi grzbiet o wyglądzie wielkiej połoniny. Odsłonięty, ze zboczami porośniętymi w dolnych częściach lasami liściastymi. W połowie października były one pokryte liśćmi we wszystkich jesiennych kolorach. Odcinały się one pięknie od zielonej jeszcze trawy, choć w wyższych partiach gór łąki już pożółkły.
Na podstawie map wyznaczyliśmy sobie około 17 kilometrową trasę prowadzącą z niewielkiej przełęczy na główny grzbiet i dalej nim, aż do zejścia w kierunku małej kapliczki. Według mapy powinniśmy byli poruszać się prawie cały czas szlakiem. W rzeczywistości jednak napotkaliśmy go dopiero koło południa, a wcześniej poruszaliśmy się na kierunek wiedząc mniej więcej, gdzie chcemy iść.
Początkowo podchodziliśmy wygodną drogą, która zakrętami wznosiła się w kierunku grzbietu. Wokół, na pastwiskach pasły się owce, a kolory niemal atakowały ze wszystkich stron. W pewnym momencie trzeba było jednak opuścić trakt i ruszyć w kierunku przełęczy. Według mapy powinniśmy to robić szlakiem, ale oznaczeń nigdzie nie było. Zdecydowaliśmy się więc na wąską ścieżkę, która trawersowała wzniesienie i wydawała się prowadzić w pasującą nam stronę. Szło się w miarę wygodnie, choć czasami mylne ścieżki wydeptane przez zwierzęta wprowadzały trochę zamętu. Ale wiedzieliśmy, gdzie idziemy i staraliśmy się nie schodzić zbyt nisko.
W końcu po ponad 2 godzinach trawersowania dotarliśmy na przełęcz. Dotychczas oglądaliśmy przede wszystkim widoki na południe, gdzie wśród łąk i zagajników wiła się droga. Złote i rude drzewa na tle zielonej trawy wyglądały przepięknie.
Ale najlepsze było dopiero przed nami. Z przełęczy otworzył się widok na północną stronę gór. A przede wszystkim na jezioro Lago di Camposto i jego otoczenie. Nad nim wznosiła się kolejna wielka „połonina”- to już była nasza własna nazwa bo kojarzyła się nieodparcie z Bieszczadami. Jej zbocza porastały rudo- czerwono- brązowe lasy. To była jednak dopiero połowa trasy. Po odpoczynku ruszyliśmy na wznoszący się przed nami grzbiet.
Im wyżej podchodziliśmy, tym widoki stawały się rozleglejsze. Za nami zaczął wyłaniać się ośnieżony masyw Corno Grande górujący ponad jesiennym grzbietem pokrytym łąką. Wrażenia wspaniałe, widoki niezapomniane… tym razem przywodziły na myśl jakby Gruzję. Wędrówka w takich okolicznościach była samą przyjemnością. Do tego jego zróżnicowanie- po jednej stronie jezioro otoczone górami, po drugiej kolejny grzbiet z pojedynczymi drzewami, a za nami ośnieżony szczyt. Jak w kalejdoskopie.
Ostatnim akordem wędrówki było zejście z grzbietu w stronę kapliczki. Dość strome, ale widokowe. Do tego nad naszymi głowami urządziły sobie pokazy lotów ogromne drapieżne ptaki- prawdopodobnie sępy. W szczytowym momencie krążyło ich nad nami 6.
Dotarliśmy w końcu do jednego z pozostawionych samochodów. Drugi został sprowadzony szybko z przełęczy, gdzie zaczynaliśmy wycieczkę i mogliśmy wracać. Po drodze zatrzymywaliśmy się jeszcze kilka razy w co bardziej widokowych punktach. Pięknie było…
Booking.com