Po zakończeniu treku potrzebowaliśmy odpoczynku. Dnia na regenerację sił, ale od początku nie chcieliśmy wracać od razu do Katmandu. Postanowiliśmy zatrzymać się po drodze w Ilamie. To niewielkie miasteczko położone jest około 120 km od miejsca, gdzie kończyliśmy trekking. Czemu akurat ono? Dlatego, że jest to nepalska stolica uprawy herbaty.
Kanczendzonga leży we wschodniej części kraju, na granicy z Indiami. Ilam znajduje się kilkadziesiąt kilometrów od tej granicy. A po jej drugiej stronie jest Darjeeling, jeden z najważniejszych indyjskich regionów produkcji herbaty. Można powiedzieć, że Ilam to jego część, tyle, że leżąca już w Nepalu.
Z gór zeszliśmy wczesnym przedpołudniem i liczyliśmy, że przed zmrokiem dotrzemy do Ilamu. Jak zwykle w przypadku jeżdżenia po nepalskich drogach musieliśmy mocno zrewidować nasze plany. 120 km, które w Polsce pewnie przejechalibyśmy w 2 godziny, pokonywaliśmy przez ponad 7. Z postojem na obiad w znanym nam już z drogi w góry miasteczku. Kiedy stanęliśmy przed hotelem było po 20:00. Szybka kolacja, piwo i spać. W sumie był to tego dnia nasz jedyny cel.
Rano, po śniadaniu spakowaliśmy się i zostawiliśmy rzeczy w depozycie i poszliśmy oglądać pola herbaciane. Jadący 14 godzin bus do Katmandu mieliśmy po 15 więc pozostało nam kilka godzina na spacery. Było już po zbiorach więc herbaciane krzewy nie wyglądały bardzo spektakularnie, ale ilość upraw robiła wrażenie. Całe wzgórza nad miasteczkiem porośnięte były herbatą. Wiedzieliśmy, że nieco dalej są jeszcze pola znajdujące się poza miejscowościami, z punktami widokowymi, ale cała wycieczka zajęłaby nam za dużo czasu by zdążyć na busa. A ten, jako, że kursowy na pewno by na nas nie zaczekał.
Wyszliśmy z naszym przewodnikiem Rajem, który zaprowadził nas na wieżę widokową- ohydną budowlę wyglądającą jak polski koszmarek architektoniczny z początku lat dziewięćdziesiątych. Ale widok z niej był całkiem ładny. Jednak mi najbardziej podobał się sam spacer wśród pól, po łagodnych wzgórzach. Na zboczach widać było gospodarstwa i niewielkie wioski, dalej, za Ilamem oprócz pól herbacianych pojawiały się też pola ryżowe.
Wracając rozdzieliliśmy się i zaczęliśmy buszować po miasteczku na własną rękę. W jego starszej części było trochę ładnej, drewnianej zabudowy, ale interesowały nas przede wszystkim sklepy z herbatą. A było ich mnóstwo i oczywiście każdy twierdził, że jest najbardziej oryginalny i sprzedaje tylko „organiczną” herbatę. Wybór był naprawdę duży: czarna, zielona, biała do tego różne odmiany no i stopnie „ekskluzywności” od czerwonego po złoty. Plątanie się po uliczkach doprowadziło nas w końcu na miejskie targowisko, gdzie ze wszystkich stron atakowały wprost kolory i zapachy.
Ilam nie jest typowym miasteczkiem turystycznym. Owszem widać, że turyści czasem się tu pojawiają, ale głównie miejscowi lub z Indii. Europejczyków nie spotkaliśmy. I było to w sumie bardzo fajne doświadczenie. Kilka godzin w zwyczajnym mieście, bez jakichś wielkich fajerwerków czy atrakcji, ale z możliwością podglądania codziennego życia. Około 14 wróciliśmy na zamówiony w hotelu obiad, a o 15 podjechał nasz bus. Pakowanie, układanie bagaży na dachu i ruszyliśmy w stronę Katmandu. Czekała nas długa noc w podróży.