Choć nie jestem miłośniczką wielkich metropolii, odwiedzin w takich miejscach czasem nie da się uniknąć, choćby dlatego, że w nich najczęściej usytuowane są międzynarodowe lotniska. Z tego też powodu znalazłam się kiedyś w Bangkoku i w oczekiwaniu na samolot spędziłam w tym mieście dwa dni. To niewiele, jak na tak wielkie i bogate kulturowo miasto, jednak dla osób, które, tak jak ja, wolą spędzać czas na łonie natury w gęstości zaludnienia poniżej 100 osób na kilometr kwadratowy, dwa dni w stolicy Tajlandii zupełnie wystarczą.
W czasie mojego pobytu nie miałam silnej potrzeby zobaczenia wszystkiego, co poleca przewodnik. Zdawałam też sobie sprawę, że dwa dni to za mało, by choć odrobinę ogarnąć to olbrzymie ośmiomilionowe miasto. Kilka spośród tzw. must-see zlokalizowanych jest bardzo blisko siebie, co ułatwiło ich zwiedzanie. Odwiedziłam m. in. Wielki Pałac Królewski oraz świątynie Wat Pho, zwaną też Świątynią Leżącego Buddy i Wat Arun. Wdrapanie się na szczyt tej drugiej jest jedną z najciekawszych atrakcji tego miejsca, ale też nie lada wyzwaniem, zwłaszcza dla osób z lękiem wysokości. Na górę prowadzą bardzo strome schodki, częściowo pozbawione poręczy, a przy tym zwykle są zatłoczone. Nawet jeśli sami nie mamy lęków, by po nich wchodzić, prawie na pewno trafimy na kogoś, kto akurat dostał na nich ataku paniki. Widok z góry jednak wart jest poświęceń.
O atrakcjach turystycznych można sobie poczytać w Internecie i przewodnikach. To co na mnie zrobiło w Bangkoku wrażenie to jego ruch uliczny i wszechobecne plątaniny różnego rodzaju kabli i przewodów. Jedno i drugie sprawia wrażenie takiego chaosu, że znalezienie w tym jakichkolwiek prawideł wydaje się niemożliwe. Dowodem na ich istnienie (albo chociaż przesłanką) jest jednak fakt, że Tajowie jakoś w tym chaosie funkcjonują.
Nieodłącznym elementem ulicznego chaosu są przybierające najróżniejsze formy i kolory tuk-tuki. Przejażdżka tym pojazdem jest jednak niemal wyłącznie atrakcją turystyczną – z praktycznego punktu widzenia bowiem lepiej jest przemieszczać się taksówką, która porusza się zdecydowanie szybciej i jest nieco tańsza.
Ceny w Bangkoku są dla Polaka raczej przyjazne. Komunikacja miejska – z wyjątkiem metra i kolejki miejskiej – jest bardzo tania, jednak równie nieefektywna. Podróżując w cztery osoby praktycznie zawsze braliśmy taksówkę, co nawet na długich dystansach nie było kosztowne, a przebycie kilkunastu kilometrów miejskimi autobusami potrafi zająć nawet kilka godzin.
Przed przyjazdem do Tajlandii sporo słyszeliśmy o tutejszych masażach. W innych częściach kraju ich ceny nie były zbyt zachęcające, jednak w Bangkoku okazały się zaskakująco przystępne. Godzinny masaż tajski całego ciała to koszt rzędu 20 zł, a ponieważ salony masażu znajdują się prawie na każdym rogu, często spontanicznie decydowaliśmy się wejść do jednego z nich, by zrobić sobie przyjemną przerwę w łażeniu po mieście. Ciekawą opcją i równie łatwo dostępną jest peeling stóp wykonywany przez maleńkie rybki obgryzające martwy naskórek. To już jednak, przynajmniej wg mnie, zabawa dla twardzieli – tj. osób bez łaskotek.
To, co zwykle mnie zachwyca w miastach na Bliskim i Dalekim Wschodzie, również tutaj nie rozczarowuje: uliczne jedzenie. Pyszne, tanie i serwowane w małych porcjach, dzięki czemu można popróbować różnych rzeczy. Kilka razy dziennie zajadaliśmy się grillowanymi krewetkami na patyku i – co nas samych trochę zaskoczyło – nie mieliśmy żadnych dolegliwości żołądkowych.