Turecki Kurdystan – zanim znów zaczęła się wojna

Pomysł na wyjazd do wschodniej i południowo- wschodniej Turcji pojawił się u mnie zupełnie nagle wiosną 2014 roku. I teraz z perspektywy czasu mogę mówić, że była to jedna z niewielu nagłych, a dobrych decyzji, które podjęłam w życiu. Pojechałam we wrześniu 2014 roku i jak się już wkrótce okazało był to absolutnie ostatni termin żeby bezpiecznie zwiedzać tamte rejony. Nie będę też nikogo namawiać, żeby w tej chwili powtarzał tę trasę. Nie gustuję w turystyce wojennej i jeżdżeniu w rejony konfliktów dla adrenaliny czy pchania się w miejscach, gdzie turyści się nie zapuszczają. Wydaje mi się więc, że miałam szczęście. Udało mi się zobaczyć turecki Kurdystan, gdy cały czas wszyscy byli pełni nadziei na przyszłość. Że wreszcie będzie normalnie. Otwarci, mili ludzie, rozwijająca się lawinowo turystyka, świetna atmosfera. Oglądając bieżące zdjęcia z tych samych miejsc, aż mi się wierzyć nie chce, że nieco ponad 2 lata temu było tam niemal zupełnie bezpiecznie (pomijając stałe zamieszki w Diyarbakir).

Kurdowie zamieszkują wschodnią i południowo – wschodnią część Turcji. Władze państwa traktują ich od lat jako zagrożenie dla jedności Turcji i oskarżają o dążenia separatystyczne. Nie jest to do końca pozbawione podstaw, choć po rozejmie jaki kilka lat temu został zawarty partie kurdyjskie się ucywilizowały. Jednak po wybuchu wojny w Syrii, a szczególnie po sukcesach jakie zaczęło tam odnosić Państwo Islamskie tureckie władze uznały, że Kurdowie znów są niebezpieczni, a powstanie ich państwa w Syrii może doprowadzić do odżycia dążeń do stworzenia własnego państwa. Dlatego też od około 2 lat Turcy mocniej walczą na swoim pograniczu z Kurdami niż ze zwolennikami kalifatu. A cierpi cały region, który ma potężny potencjał turystyczny.

Moja podróż po Kurdystanie rozpoczęła się w Kars, po zakończeniu krótkiego pobytu w górach Kackar. Podróżowałam z kolegą, ponieważ w krajach muzułmańskich zawsze lepiej, by kobiecie towarzyszył mężczyzna. Kilkakrotnie dane mi było się przekonać, że dla miejscowych mężczyzn byłam albo niewidzialna (wszystko załatwiali z Jankiem, ja byłam traktowana jak bagaż – cenny, o który trzeba zadbać, ale jednak bagaż) albo byłam obiektem dość niewyszukanych „zalotów”. W obydwu przypadkach mężczyzna jako towarzysz podróży był bardzo pomocny.

 

 

Ogólnie klimat tureckiego pogranicza bardzo mi się podobał. Lubie miejsca, gdzie panuje pozorny chaos. Po przyjrzeniu się mu, można jednak zauważyć, że w tym szaleństwie jest metoda, która pozwala wszystkiemu działać. Zaczęliśmy więc od Kars, które miało być jedynie bazą wypadową do leżącego na granicy z Armenią Ani. Dawna stolica Amrenii, potężne miasto na Jedwabnym Szlaku jest dziś zespołem ruin na pustkowiu. Robi niesamowite wrażenie. Z pustynnego stepu wyrastają kikuty kościołów, pałaców i murów obronnych. Zresztą ślady odwiecznej obecności Ormian na tych terenach widzieliśmy wielokrotnie. Widzieliśmy też swoistą, turecką amnezję związaną z losami tego narodu. Według wszelkich opisów, tak po prostu zniknęli około 1915 roku z tych ziem. Można nawet pomyśleć, że zwyczajnie spakowali się i wyjechali. Rzeczywistość jest jednak inna. Ormianie na terenie Turcji zostali w 1915 roku brutalnie wymordowani, a Ci którzy przeżyli musieli opuścić swoje domy. Do dziś jest to potężny problem w stosunkach dyplomatycznych między obydwoma krajami.

Samo Kars także okazało się fascynujące. Obok siebie zobaczyliśmy tu dawne ormiańskie kościoły, tureckie meczety i łaźnie oraz rosyjską zabudowę z przełomu XIX i XX wieku. Ponad miastem góruje dawna rosyjska twierdza. Architektonicznie nie jest to może najwyższej klasy zabytek, ale mnie zaciekawiła z innego względu. Wyglądało to tak, jakby twierdza była swoistym „wentylem bezpieczeństwa” dla młodych. W Turcji, kraju muzułmańskim normy dotyczące moralności są mocno przestrzegane. Na dole w mieście widzieliśmy kobiety w chustach, ścisły podział na mężczyzn i kobiety, bardzo ograniczony dostęp do alkoholu. Tymczasem w twierdzy, te same dziewczęta, które wcześniej chodziły w chustach z matkami, spotykały się ze swoimi chłopakami. Nie odbiegali zachowaniem od europejskiej młodzieży. A ilość puszek po piwie walająca się w krzakach na zboczach wzgórza była imponująca.

 

 

Z Kars ruszyliśmy na południe, do leżącego tuż przy granicy z Iranem Dogubayazit. Poziom tutejszego chaosu przekraczał wszystko, co dotychczas widziałam. Spotkaliśmy tu Metina, właściciela sklepiku warzywnego, z którym spędziliśmy miły wieczór przy winie (musieliśmy je sami kupić, bo jemu jako muzułmaninowi nie wypadało, co nie znaczy, że nie pił). Opowiadał nam o nadziejach jakie ludzie tu na wschodzi wiążą z uspokojeniem sytuacji. Mówił, że bardzo im zależy, na tym, żeby przyjeżdżali turyści, że teraz już może być tylko lepiej. W Dogubayazit chcieliśmy zobaczyć dwie rzeczy. Przede wszystkim Ararat i to się niestety nie udało, z powodu chmur, a po drugie pałac Ishaka Paszy. Znajduje się on w górach nad miastem i robi wrażenie wspaniałymi zdobieniami.

 

 

Nasza dalsza droga wiodła do Wan, miasta, które w 2011 roku zostało niemal doszczętnie zniszczone przez trzęsienie ziemi. Jego ślady były wciąż widoczne. Stare budynki popękane, podparte, całe dzielnice nowych bloków, które zatraciły klimat tureckiego, tradycyjnego miasta. Ale największą atrakcją Wanu jest ogromne jezioro słonowodne o tej samej nazwie. Jego wody mienią się wszelkimi odcieniami błękitu. Pogoda nam dopisała i popłynęliśmy na wyspę Akdamar. Stoi tu dawny ormiański kościół, a ze skał wznoszących się ponad nim mogliśmy podziwiać majaczący w oddali wulkan Suphan.

Im dalej na południe jechaliśmy, tym bardziej widoczna była obecność tureckiej armii. Potężne koszary, posterunki przy drogach, ufortyfikowane czołgi. Ale było spokojnie. Dochodziły do nas jedynie informacje o zamieszkach na granicy, ale dotyczyły one syryjskich uchodźców, którzy usiłowali przedostać się do Turcji. To był jeszcze czas, kiedy nikt nie zdawał sobie sprawy jak potężna fala uciekających przed wojną ludzi wleje się do Turcji, a stąd do Europy. W ogóle patrząc z perspektywy czasu, można powiedzieć, że chyba wszyscy byliśmy jeszcze wtedy strasznie naiwni.

 

 

Tak dotarliśmy do Hasanheyf. Miasta, które znikało. Władze Turcji zdecydowały bowiem o budowie zapory na Tygrysie i powstaniu jeziora, w którego wodach zniknąć ma całe Hasankeyf i jego zabytki. Grobowce derwiszów, starożytny most, mauzoleum o kształcie spotykanym raczej w Uzbekistanie, niż w Turcji, skalne groty w brzegu Tygrysu, które nazywane są Małą Kapadocją – wszystko idzie pod wodę. Ponad nią pozostanie jedynie stojąca na wzniesieniu twierdza. W mieście czuć było schyłkową atmosferę. Nikt to niczego nie remontował, w hotelu grzyb zajmował ponad pół ściany, wiele domów stało już opuszczonych. Jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam na wschodzie Turcji znikało.

 

 

Jakiż był to kontrast z niedalekim Mardin. Tętniące życiem stare miasto zbudowane na samym skraju gór, nad rozległą, otwartą w kierunku Iraku równiną. Domy o miodowym kolorze, często z błękitnymi okiennicami, rzeźbione minarety, ogromny targ i tłumy ludzi – miejscowych i turystów. Recepcjonista w hostelu mówił nam, że Mardin ma przed sobą wielką przyszłość, że rozwija się turystyka, że odkąd nie ma wojny przyjeżdża coraz więcej ludzi, a miejscowi mają pracę. Z tego co wiem, w zeszłym roku oficjalnie do Mardin dotarło ledwie kilkudziesięciu turystów.]

 

 

Podobnie rzecz wyglądała w Diyarbakir, nieoficjalnej stolicy tureckich Kurdów. Tu także zobaczyliśmy świetnie rozwijające się miasto, które stawia na odbudowę swoich zabytków. A jest ich tu bez liku. Najstarsze pochodzą jeszcze z czasów rzymskich. Zobaczyliśmy tu rzymskie i bizantyńskie mury, wczesnochrześcijańskie kościoły, meczety, kościoły ormiańskie i rosyjską twierdzą, a nawet zaratustriańską świątynię ognia, zamienioną dziś na klimatyczną kawiarnię. Błąkaliśmy się po pełnych wrzawy bazarowych uliczkach, a gdy czkałam na Janka, który poszedł obciąć włosy i ogolić brodę, dwóch pomocników fryzjera zaopatrzyło mnie niemal od razu w stołeczek i szklankę herbaty (no bo choć kobieta do męskiego fryzjera wejść nie może, to nie może też stać przed wejściem – trzeba zadbać by było jej wygodnie). Spory szok przeżyłam jakiś rok później oglądając zdjęcia polskich reporterów, którzy niemal w Diyarbakir nie zginęli. Strzelano do nich właśnie w tej uliczce, koło tego zakładu fryzjerskiego, nieopodal stojącego na czterech nogach minaretu…

W Diyarbakir chyba po raz pierwszy poczuliśmy się nieco nieswojo. Wieczorem wybuchły kurdyjskie zamieszki. Przesiedzieliśmy je w hotelu. Dowiedzieliśmy się, że w tym miejscu to norma. Ale już następnego dnia, gdy wyjeżdżaliśmy do Urfy, autobus został zatrzymany na wyjeździe z miasta, wszystkich dokładnie skontrolowano, a osoby o ciemniejszej karnacji zostały zabrane przez funkcjonariuszy w cywilu. Podobno szukano ewentualnych terrorystów z Syrii. Urfa była naszym ostatnim przystankiem we wschodniej Turcji. Zwiedziliśmy tu przede wszystkim ogromny kompleks religijny związany z miejscem urodzin Abrahama. Znajduje się on w malowniczym parku, a jego centrum, oprócz groty narodzin stanowią ogromne stawy, w których żyją święte karpie. Tymczasem w telewizji podali, że Turcja chce rozpocząć operację wojskową w Syrii, od rana też nad naszymi głowami latały co jakiś czas z potężnym hukiem wojskowe samoloty. Wyjeżdżaliśmy w stronę Kapadocji przy akompaniamencie silników śmigłowców, którymi przerzucano wojsko pod granicę (z Urfy to zaledwie 40 km). A rankiem następnego dnia byliśmy już 600 km dalej, w spokojnej Kapadocji.

To, jakie znacznie miał dla mnie wyjazd do tureckiego Kurdystanu, dochodzi do mnie dopiero teraz. Widziałam kraj nadziei, podnoszący się do życia. Widziałam ludzi, którzy nie chcieli wojny, którzy z ulgą mówili, że to już za nimi. I wiem, że ci ludzie przeżywają teraz ogromną tragedię. Bo koszmar wrócił.