Udało się! Zobaczyliśmy Kanczendzongę z obydwu stron, od północy i od południa. W sumie nie spodziewaliśmy się tego bo wiadomo było, że pogoda w tym rejonie bywa kapryśna i nie każdemu udaje się trafić tak, by góra była widoczna. Nie oznaczało to jednak końca treku. Do cywilizacji zostały nam jeszcze cztery dni marszu, w tym przeprawienie się przez wysoką przełęcz i zejście z niej ponad 1500 m. w dół. Na razie jednak czekał nas dzień rekreacyjny bo jedynie kilkugodzinne zejście do następnej miejscowości Tortong.
Wyruszyliśmy dość późno bo dopiero po 8 rano. Pogoda była z rana jak zwykle słoneczna, ale szliśmy zacienioną doliną, co sprawiało, że chłód był bardzo mocno odczuwalny. Dopiero po ponad godzinie wyszliśmy na polanę. Postój musiał być. Trzeba się było trochę wygrzać w słońcu. Trasa, pomimo tego, że miała nas sprowadzić na wysokość 3 tys. metrów była klasycznym „nepalskim równo”- raz w górę, raz w dół. I tak w kółko. To schodziliśmy nad potok, to wyłaziliśmy na zbocze doliny i przekraczaliśmy kolejne osuwiska i wydrążone przez boczne potoki jary. Nie powiem, żeby nie było to męczące. Ale szliśmy na całkowitym luzie, bez gonienia i pośpiechu. Około 11:00 weszliśmy w las. Nepalskie lasy to cała opowieść. Nie można ich porównać do niczego znanego z Europy. Rosną w nich tulipanowce i rododendrony o wielkości, jakiej u nas się nie spotyka. Do tego zaczęły też pojawiać się zarośla bambusa. Znak, że schodziliśmy w dół. Las wyglądał jak zaczarowany. Było w nim coś magicznego, pięknego. Z jednej strony chciało się dojść i mieć pół dnia odpoczynku, z drugiej stać i patrzeć.
Na szlaku zrobiło się też nieco tłoczniej. Minęły nas idące w górę dwie spore grupy trekingowe. Z dość dużym zdziwieniem zanotowaliśmy, ze były to osoby w mocno zaawansowanym wieku. Tak na oko minimum 65-70 letnie. Trzeba mieć kondycję. Tym bardziej, że w przeciwnym kierunku trasę pokonuje się trudniej niż tak, jak my szliśmy. Przede wszystkim ze względu na duże przewyższenia i bardzo szybkie zdobywanie wysokości.
Nagle las się skończył i przed nami pokazały się dachy Tortongu. Nazwanie tego miejsca wsią jest mocno na wyrost. To zaledwie dwa stojące obok siebie hoteliki. Wokół las, zero ludzi. Po trzech dość ciężkich dniach potrzebowaliśmy odpoczynku. A tu warunki były wymarzone. Duża weranda i schody ustawione akurat do słońca, ciepła woda do mycia i możliwość kupienia piwa w rozsądnej cenie. Pomimo tego, że w hoteliki nie było dostępne menu, mogliśmy sobie zamówić jedzenie. Popołudnie upłynęło nam na odpoczynku i regeneracji. Tym bardziej, że kolejny dzień znów zapowiadał się bardzo ciężko.
Tym razem pobudka bardzo wczesna i już przed 7 rano byliśmy na trasie. Początkowo szliśmy wzdłuż potoku ścieżką, która dość łagodnie wznosiła się do góry. Ale to były tylko początki. Po niezbyt długim czasie zrobiło się solidnie stromo. Do tego po prawej stronie zaczął nam się pojawiać skraj osuwiska. To ono właśnie było powodem, dla którego musieliśmy podejść tak wysoko. Osuwisko jest cały czas czynne i z roku na rok coraz bardziej „podgryza” przełęcz. Jest naprawdę potężne, ale jednocześnie sprawia, że szlak w tym miejscu nie jest zbyt bezpieczny. No i podchodzić trzeba znacznie wyżej.
Za to kiedy się odwróciliśmy za siebie wyrosła przed nami wielka góra. Tak, ponownie widzieliśmy południową ścianę Kanczendzongi, a obok niej Jannu. Widok chyba nawet ładniejszy niż z Oktangu. I taki niespodziewany bo w żadnym opisie nie było zaznaczone, że jeszcze tę górę zobaczymy. Po kilku godzinach forsownego marszu wywlekliśmy się wreszcie na przełęcz. Pogoda tego dnia popsuła się znacznie szybciej. Nie było jeszcze południa, a już naszły chmury i mgła. Wiedzieliśmy, że to, co przeszliśmy to dopiero połowa sukcesu. I to wbrew pozorom ta łatwiejsza. Teraz czekało nas schodzenie ponad 1500 m w dół. Takie coś daje mocno po kolanach i okropnie męczy. Znacznie bardziej niż podchodzenie.
Przeszliśmy przez przełęcz, stanęliśmy na krótko w prymitywnym tea housie i zaczęliśmy schodzić. Las był tu już zupełnie inny niż po drugiej stronie góry, bardziej swojski. Szlak częściowo prowadził wykonanymi z kamieni schodami, częściowo biegnącą zakosami ścieżką. Im niżej tym było cieplej, ale jednocześnie schodzenie dawało się bardzo we znaki. Wychodząc na polany widzieliśmy na dole zabudowania Yampuding, do którego szliśmy. Wydawały się tak blisko, a jednak szliśmy i szli. W końcu rzeka. Most i dłuższy odpoczynek. Było już koło 15:00. A do wsi wciąż mieliśmy jeszcze co najmniej godzinę.
Teraz już na szczęście szło się łatwiej. Do zabudowań doszliśmy koło 16:30. Odmiana otoczenia po ostatnich dniach ogromna. Było zielono, były pola uprawne, pastwiska i całkiem spora wieś. Spaliśmy w jednym z pierwszych zabudowań, ale liczyliśmy, że zobaczymy ją następnego dnia. Pomimo już dość późnej pory było ciepło- w końcu znaleźliśmy się na wysokości niewiele przekraczającej 2000 m. Największą nagrodą za cały dzień była kolacja składająca się niemal wyłącznie z warzyw. Strasznie nam ich brakowało przez cały czas, gdy byliśmy wysoko. No i był w końcu, po 10 daniach prąd. Mogliśmy podładować baterie w telefonach i aparatach. To też miało znaczenie. Poszliśmy spać z myślą, że jeszcze półtora dnia i trzeba wracać w doliny.