Dotarliśmy wreszcie do punktu, z którego mieliśmy ruszyć do Południowej Bazy pod Kanczendzogą. A w zasadzie to na punkt widokowy Oktang, z którego widać całą południową ścianę. Wycieczka miała się odbyć na lekko z naszego noclegu w Tseram. Na wieczór mieliśmy już być z powrotem.
Wyszliśmy dość wcześnie rano bo przewodnik stwierdził, że cała wycieczka zajmie nam 9-10 godzin. Pogoda była niezbyt zachęcająca do czegokolwiek. Wisiały chmury, było jakoś mglisto. W sumie to szliśmy bez większych nadziei, że uda nam się cokolwiek zobaczyć.
Pierwsza część wędrówki prowadziła dość stromo w górę doliny do miejsca nazywanego Ramchar. Według naszej mapy miała tam być jakaś gompa oraz jakieś miejsce do spania. Nawet początkowo rozważaliśmy spanie tam, ale przewodnik zdecydowanie nam to odradzał. Cała dolina była jednym, wielkim pastwiskiem jaków. I była do tego wyjątkowo malownicza z widocznym cały czas przed nami ośnieżonym siedmiotysięcznikiem Kabru.
Po około 3 godzinach wędrówki doszliśmy do Ramchar. Jak się okazało nie było tu żadnej gompy, tylko trochę rozwieszonych na morenie buddyjskich flag. Miejsce do spania było zaś kamiennym, niewielkim budynkiem, mocno podniszczonym i bez obsługi. Rada przewodnika żeby spać w Tseram była jednak dobra. Za to działał mały bar, w którym kupiliśmy herbatę.
Po odpoczynku ruszyliśmy dalej w stronę Oktangu. Pogoda się poprawiła i nawet momentami przezierało niebieskie niebo. Za to turystów widzieliśmy tylko jednych, parę Włochów, z którymi już kilka razy mijaliśmy się wcześniej na noclegach. Nie wiedzieliśmy tak naprawdę ile mamy do punktu i skąd dokładnie będzie widać Kanczendzongę bo przewodnik nie umiał nam tego powiedzieć. Okazało się, że wystarczyło odejść jakieś 20 min za Ramchar, w miejsce, gdzie dolina skręcała w lewo.
Przed nami wyrosła, jeszcze częściowo zasłonięta ściana Kanczendzongi. Szliśmy już dość wolno, wysokość i zmęczenie robiły swoje. Punkt widokowy okazał się być na morenie lodowca i trzeba było na niego podejść kilkadziesiąt metrów po stromej ścieżce. Ale widok był tego wart. Widzieliśmy całą ścianę południową, z wszystkimi wierzchołkami. Lustrzane odbicie tego, co oglądaliśmy kilka dni wcześniej z Pangpemy. W dodatku na samym Oktangu znajduje się także buddyjskie miejsce kultu z licznymi flagami i zostawianymi przez pielgrzymów ofiarami.
Oczywiście nie mogło się obyć w tym miejscu bez sesji fotograficznej i dłuższego odpoczynku. Wiedzieliśmy już mniej więcej ile może nam zająć powrót więc nie spieszyliśmy się aż tak bardzo.
Tymczasem ledwo doszliśmy do Ramchar pogoda zaczęła się psuć. Naszły chmury, pojawiła się mgła. Stanęliśmy na krótko i ruszyliśmy w dół. Nagle wszystko zaczęło się przewiewać i pokazały się widoki. Było pięknie i bardzo malowniczo. Schodziliśmy tak do Tseram i trzeba przyznać, że im później, tym wolniej nam to szło. Zmęczenie dawało o sobie mocno znać.
Mocno zmęczeni doszliśmy do pensjonatu, Okazało się, że pod naszą nieobecność z dołu przyszła duża grupa francuzów z namiotami. Było znacznie gwarniej niż dzień wcześniej. Czekaliśmy na kolację, gdy nagle chmury ponownie zaczęły się przewiewać i wszystko zrobiło się różowe. Tak niesamowitego zachodu słońca jeszcze nigdy nie widziałam. Przez kilkanaście minut niebo i góry płonęły na pomarańczowo, różowo i fioletowo. Piękne przedstawienie na koniec niezwykle widokowego dnia.