Pobudka na wysokości ponad 4 tys. m n.p.m. nie należy do najprzyjemniejszych części dnia. Przede wszystkim dlatego, że trzeba wyjść z ciepłego śpiworka. Temperatury z rana spadają zwykle poniżej zera, a tu trzeba się ubrać, spakować. W jadalni koza jeszcze nierozgrzana, a pomieszczenie wyziębione po nocy. Niemniej przed 8 rano byliśmy już gotowi do wyjścia w stronę Lonak. Jest to ostatni osada przed Bazą Północną Kanczendzongi, zamieszkana, podobnie jak Kangpachen jedynie sezonowo. Nadal było zimno, słońce nie doszło jeszcze na dno doliny, ale oświetlało już porządnie okoliczne stoki.
Ruszyliśmy w górę pomału i spokojnie. Na tych wysokościach zaczyna się już odczuwać większe zmęczenie. Ruchy są wolniejsze, ciężej się oddycha. Przekłada się to oczywiście na szybkość. Początkowo trasa prowadziła trawersem zbocza, które wyrasta nad Kangpachen. Widoki były dość ograniczone, dokąd nie wyszliśmy za grzbiet. Wtedy wyłoniła się przed nami dolina, a na jej końcu zobaczyliśmy ośnieżone szczyty. Ogromne, puste przestrzenie porośnięte trawą i krzewinkami oraz pokryte głazami. Tworzyło to przepiękny, surowy krajobraz. Po ponad 2 h takiej wędrówki pojawiło się przed nami ogromne osuwisko, a za nim opadający z góry grzbietu wodospad. Przeszliśmy ostrożnie, bo drobny żwirek i piasek usuwał się spod nóg, a następnie po kamieniach przeskoczyliśmy przez wodospad.
Przed nami był płaski, lekko wznoszący się teren porośnięty trawą. Niedługo doszliśmy do maleńkiego teahousu stojącego na pustkowiu. Do Lhonak została nam już tylko godzina więc usiedliśmy na nieco dłuższy postój. Wyżej widać już było całkiem spore, ośnieżone i pokryte lodowcami skalne ściany. Był to początek masywu Kanczendzongi, z dokładnie jego szczyt Kangpachen o wysokości 7902 m n.p.m. Jako pierwsza zdobyła go w 1974 r. polska wyprawa pod wodzą Piotra Młoteckiego.
Niedługo później zeszliśmy w dolinę i za zakrętem wyłonił się Lhonak czyli kilka kamiennych domów i dwa świecące z daleka jasnym drewnem ścian hoteliki. Koniec wędrówki. Teraz do wieczora można się było zająć odpoczywaniem i podziwianiem widoków. Niestety, jak codzień około 14:30 pojawiły się chmury, które przewalały się zakrywając okoliczne szczyty. Polowaliśmy na chwile przebłysków słońca. Wieczór nadszedł szybko i po kolacji trzeba było iść spać. Kolejny dzień miał się skończyć już w Bazie Północnej.
Wstaliśmy dość wcześnie i po śniadaniu ruszyliśmy w górę. Wysokość dawała się już we znaki całkiem mocno. Niemal nikt porządnie nie przespał nocy. Szliśmy wolno, mozolnie zdobywając kolejne metry. Z 4700 m n.p.m. mieliśmy tego dnia dojść na około 5050 m n.p.m. Początkowo szliśmy łąkami, które wolno pięły się w górę. Z każdą chwilą odsłaniały się widoki na znajdujący się z naszej prawej strony lodowiec oraz rosnące nad nim szczyty. Potem weszliśmy na boczną morenę, którą co jakiś czas przecinały głębokie jary powstałe w wyniku topnienia śniegów i monsunowych opadów. Szliśmy i szli, a bazy jak nie było widać, tak nie było.
W końcu na horyzoncie zamajaczyły kolorowe namiociki. Cel- Pangpema. Niby blisko, a szliśmy jeszcze ponad godzinę żeby stanąć przed kamienną budą. Zanim jednak to się stało, po prawej, ukryta dotąd w skręcające w prawo dolinie pokazała się Kanczendzonga. Trzeci szczyt świata o wysokości 8586 m n.p.m. wyłonił się dość niespodziewanie. Nie był tak spektakularny jak Manaslu, K2 czy choćby Gasherbrum IV, ale był piękny.
Dotarlismy do bazy wczesnym popołudniem i po szybkim obiedzie każdy mógł robić co chciał. Część osób wybrała się na spacer w górę, ja zostałam w bazie. Przede wszystkim daltego, że zaczęło mi dokuczać ścięgno- zadawniona kontuzja, która czasem się odnawia. Nie chciałam przeciążać nogi bo jednak przed nami był jeszcze ponad tydzień treku. W bazie też było pięknie. ładna pogoda utrzymywała się tego dnia dość długo. Odsłonięta ściana Kanczendzongi widoczna była cały czas. Do tego ze zbocza zeszło stado blue sheepów, które podchodziły niemal pod same zabudowania. Nic co piękne nie trwa jednak wiecznie. Chmury w końcu nadeszły, zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Wkrótce też zaczęło się ściemniać więc po kolacji szybko wleźliśmy do śpiworów i poszliśmy spać (a przynajmniej próbowaliśmy bo spanie na ponad 5 tys. m n.p.m. nie wychodzi najlepiej).