Powrót do Nepalu po 3 latach. Na kolejną himalajską trasę i po kolejne przygody i piękne widoki. Tym razem za cel obraliśmy bazy Kanczendzongi. Przede wszystkim dlatego, że jest to jeszcze stosunkowo nowy i niezbyt uczęszczany treking. Jest przy tym dość trudny ze względu na to, że duża jego część przebiega na wysokości ponad 4 tys. m.n.p. W porównaniu do najpopularniejszych tras pod Annapurną czy Everestem znacznie gorsze jest też zagospodarowanie turystyczne.
Opisów trasy nie ma zbyt wielu i ciężko było tak naprawdę wywnioskować wcześniej na co mamy się przygotować. Mniej więcej wiedzieliśmy, sporo podpowiedziała też nepalska agencja trekkingowa, z której wynajęliśmy przewodnika i dwóch tragarzy. Przy 9 idących osobach trochę nas odciążali z noszeniem ciężkich plecaków. Ale i tak każdy miał na plecach dobrze ponad 10 kg. Nadal jednak nie byliśmy pewni jak będą wyglądać noclegi i wyżywienie. A przy kilkunastodniowej wędrówce to jednak ma znaczenie. Czasem jednak trzeba skoczyć w nieznane.
Po dwudniowej podróży busem i dżipem z Katmandu do Taplejungu na wschodzie Nepalu ruszyliśmy 27.10 w góry. Był to akurat dzień jednego z najważniejszych świąt nepalskich, Tiharu, czyli obchodów najciemniejszej nocy w roku. Trzeba ją rozświetlić tysiącami świec, światełek i wszelkich lampek. Taplejung już poprzedniego wieczora rozbłysł kolorowymi światełkami. Klimat był jak w Boże Narodzenie. Jednocześnie w tych dniach odbywają się też obchody nowego roku wg. kalendarza nepalskiego. Trochę żałowaliśmy, że jednak tym razem wypadną nam one w górach, a nie w jakimś mieście, ale okazało się, że całkiem niesłusznie.
Pierwsze dni wędrówki przebiegały przez dość mocno zaludnione tereny w dolinie rzek Tamor i Ghunsa. Było zielono i bardzo gorąco. W porównaniu do tego, co widzieliśmy 3 lata wcześniej pod Manaslu wioski były tu znacznie mniejsze i biedniejsze. Dużo domów wyplecionych było z mat i gałęzi, ale część było też bardziej okazałych. No i wszędzie widać było uprawy ryżu. Pojawiły się też duże gaje bambusowe.
Trasa była męcząca ponieważ jak to zwykle na niższych wysokościach napotkaliśmy słynne „nepalskie równo”, które jest niczym innym jak ciągłym podchodzeniem i schodzeniem, które ze względu na skalę tych gór na mapach pokazywane jest często jako wypłaszczenie. 50 m w górę, 70 w dół, znów 100 w górę i zejście i znów do góry…. po całym dniu robi się z tego naprawdę imponująca suma podejść.
Pierwszego dnia doszliśmy już o szarówce do miejscowości Chiruwa, gdzie wypadł nam pierwszy nocleg. Okazał się całkiem przyzwoity, poza jedzeniem, które na nazwę „przyzwoity” nie zasługiwało. Za to wynagrodziły nam to inne atrakcje. Święto, nowy rok więc wioska się bawiła. Na głównym placu odbywały się konkursy tańca, w których rywalizowały grupy tancerzy z okolicznych miejscowości. Potem świętowanie przeniosło się do domów, a my mogliśmy iść spać. Za to o poranku przywitali nas dwaj mężczyźni ubrani w spódnice i pióropusze, którzy na placu wyczyniali dzikie tańce uderzając rytmicznie w metalowe talerze.
Ruszyliśmy w drogę przez kolejne wioski, ale drugi dzień zakończył się już wczesnym popołudniem, gdy dotarliśmy do uroczego hoteliku pod Sekathum. Prowadzą go szerpowie, okolica jest bardzo malownicza, a nam przydało się trochę odpoczynku i spacerów po okolicy. Wieczorem okazało się, że świętowanie Nowego Roku się jeszcze nie skończyło, a wprost przeciwnie. Pojawiła się grupa „kolędników”, jak ich nazwaliśmy, która na podwórku przed hotelikiem urządziła tańce i śpiew. Trwały prawie 2 godziny, a na koniec tancerze dostali do gospodarzy tacę z drobnymi pieniędzmi oraz lokalny alkohol.
Po odpoczynku trzeciego dnia czekała nas bardzo ciężka trasa w upale. Dużo podjeść na odsłoniętych zboczach, gdzie słońce paliło niemiłosiernie. Do Gyabli dotarliśmy już po ciemku i był to zdecydowanie najcięższy dzień na całym trekingu.
Za to kolejny zaczął nas powoli wprowadzać w klimaty wysokogórskie. Jego celem była Ghunsa, spora wioska na skrzyżowaniu tras do Północnej i Południowej Bazy Kanczendzongi. To właśnie tu miał się skończyć pierwszy etap naszej wędrówki. A kolejny dzień poświęcony był już na aklimatyzację i odpoczynek. Powoli wychodziliśmy ze strefy ciepła. Zmieniała się też roślinność, zniknął ryż i bambusowe zarośla. Pojawiła się za to jesień, żółte liście i wyzłocone modrzewie. W połowie dnia doszliśmy do pierwszej wysokogórskiej wioski Phale, z kamiennymi, niskimi domami i pierwszymi wypasami jaków. Pojawiły się też pierwsze ośnieżone szczyty.
Ghunsa okazała się rzeczywiście sporą osadą z kilkunastoma hotelikami. Przewodnik znalazł nam nocleg i na dwie noce zalegliśmy na odpoczynek. W dzień było jeszcze ciepło, ale po zachodzie słońca zrobiło się całkiem chłodno. Trzeba było ubrać puchówki i przestawić się na tryb wczesnego chodzenia spać. Ale to już kolejny temat bo pierwsza część naszej wędrówki zakończyła się właśnie w Ghunsie.