Zimą 2012 roku postanowiłam, że najbliższa noc sylwestrową spędzę w Belgradzie. Stęskniłam się za moimi serbskimi przyjaciółmi i chciałam też pokazać kawałek Serbii mojemu chłopakowi. Udaliśmy się zatem do stolicy Serbii przez Budapeszt, dokąd dolecieliśmy Wizzairem, a stamtąd pociągiem za 26 euro w obie strony do Belgradu.
Pogoda nie była idealna, ale dzięki temu miasto ukazało nam swoją niecodzienną twarz. Pojechaliśmy na drugi brzeg rzeki Sawy, gdzie latem w zacumowanych przy brzegu barkach tętni imprezowe życie. Podczas naszej wizyty wiało pustką, na jednej z łodzi zobaczyliśmy jednak człowieka: okazało się, że był to manekin-figura Michaela Jacksona. Mgła tego dnia powodowała, że most nad Sawą wydawał się zawieszony w próżni.
Belgrad nie posiada typowego centrum, które skupiałoby życie miasta. Jest ono nieco rozproszone i być może dzięki temu czułam się tam trochę jak u siebie, bo podobnie jest mojej rodzinnej Łodzi. Zdecydowanie najbardziej urokliwym miejscem i obowiązkowym punktem zwiedzania Belgradu jest wzgórze z twierdzą Kalemegdan, sięgającą swą historią czasów rzymskich. Jej podziemia kryją starożytne katakumby, zaś na powierzchni znajduje się rozległy park z przepięknym widokiem na miasto i ujście Sawy do Dunaju.
Belgrad to także monumentalne świątynie. Najsłynniejsze z nich to ceglany kościół świętego Marka oraz największy na półwyspie Bałkańskim (i wciąż w budowie) kościół świętego Sawy. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiły nie świątynie, a dwa bliźniacze budynki dawnego Ministerstwa Obrony Jugosławii, zniszczone przez bombardowanie NATO w 1999 roku. Właściwie jest to jedna konstrukcja przedzielona ulicą Nemanjina, która, jak opowiadał mi serbski kolega, symbolizować miała dwa brzegi rzeki Sutjeska, nad którą odbyła się jedna z najważniejszych dla Jugosławii bitew podczas drugiej wojny światowej. Budowla do dziś stoi nieodnowiona, przypominając o wydarzeniach sprzed kilkunastu lat.
Ponieważ był akurat okres przedświąteczno-sylwestrowy, na Starym Mieście roiło się od straganów z lukrowanymi jabłkami i innego rodzaju specjałami, a także od ulicznych grajków. Wszak jesteśmy na Bałkanach – małe składy dęte rozbrzmiewały na każdym rogu, przypominając popularne melodie znane z filmów Emira Kursturicy. Mój chłopak zażartował, że gdyby miał dużo pieniędzy, wynająłby sobie taką orkiestrę dętą, żeby za nim chodziła i mu przygrywała, gdziekolwiek się znajdzie, na co nasz kolega Serb, zupełnie niezaskoczony, odrzekł: „W Serbii na wsiach ludzie tak robią, to zupełnie normalne”.
Belgrad nie jest popularnym celem podróży, podobnie jak cała Serbia. Kraj nadal kojarzy nam się z wojną w byłej Jugosławii i choć inne republiki półwyspu przekonały nas już swymi walorami turystycznymi, to do Serbii nadal mało kto się wybiera. A warto, choćby dlatego, że miasto nie jest jeszcze zadeptane przez turystów, a z lotniska Chopina można dość często upolować tani lot do Belgradu.