Himalajski zawrót głowy

Ostatnie dni pobytu w Nepalu poświęciliśmy w całości na zwiedzanie Doliny Katmandu. W planie poza stolicą mieliśmy wyjazd do Bhaktapuru uznawanego nie bez racji za najpiękniejsze nepalskie miasto. Zostawał jednak jeden dzień „luzu”, na który nie mieliśmy sprecyzowanego pomysłu. Może by gdzieś wyjść na okoliczne góry? Ale po trekkingu góry otaczające Katmandu słabo do nas przemawiały. Do tego upał…

Na szczęście z pomocą przyszła nam pogoda. Już zwiedzając stupę Budhanath i świątynię Pashupatinath zwróciliśmy uwagę, że z Katmandu widać Himalaje. W pierwszych dniach października, gdy przyjechaliśmy do Nepalu o takich widokach w ogóle nie było mowy. Horyzont zasnuwały ciężkie, monsunowe chmury. Także jeden z kolegów, dla którego był to już trzeci pobyt w Nepalu (zawsze w tym samym czasie) twierdził, że dotąd nie zdarzyło mu się widzieć Himalajów ze stolicy. Zaczął więc kiełkować pomysł, który traktowaliśmy przed wyjazdem jako mrzonkę – Nagarkot – niemal legendarny punkt widokowy nad Bhaktapurem, z którego widać aż 5 ośmiotysięczników. Zwykle widać zimą, kiedy powietrze jest czyste, ale to co dało się zobaczyć z Katmandu dawało nadzieję. Postanowiliśmy więc rozszerzyć pobyt w Bhaktapurze o wyjazd do Nagarkot i pozostanie tam na nocleg (jako że najlepsze widoki są zwykle wieczorem i rano).

Na początek ruszyliśmy do Bhaktapuru. Gdyby porównywać rangę miasta, to byłby to taki nepalski Kraków. Stolica kultury z zachowanym newarskim starym miastem. Niestety nieco naruszonym przez ostatnie trzęsienie ziemi. Autobus z Katmandu złapaliśmy bardzo szybko i po godzinie wysiedliśmy tuż przed wejściem na stare miasto. Najpierw jednak skierowaliśmy nasze kroki do jednej z wielu „jogurtowni”. Bhaktapur słynie w całym Nepalu z produkcji „King curd” czyli po tutejszemu „Juju Dhau”. Jest to słodki jogurt o stałej konsystencji z dziwną, jakby karmelową cieniutką pokrywą. Bardzo dobry, szczególnie w upalny dzień. Posileni królewską przekąską mogliśmy ruszać do starcia ze strażnikami pilnującymi wejścia na stare miasto.

Centrum Bhaktapuru, podobnie jak Katmandu i Patanu uznane jest za zabytek i za wstęp pobierana jest opłata. O ile w dwóch ostatnich terenem zamkniętym są tylko place Durbar Square, to w przypadku Bhaktapuru strefa zamknięta obejmuje całe stare miasto. Opłata zbójecka – 15 dolarów za jednodniowy bilet. Ale nie wejść? Nie może być. Ubożsi o 15 dolarów weszliśmy więc w ceglany świat.

Bhaktapur zbudowany jest z cegły, a ozdobą domów, pałaców i świątyń są wspaniale rzeźbione odrzwia, okiennice i podpory dachów. To właśnie tu newarska snycerka i rzeźba w drewnie osiągnęły swój najwyższy poziom. Za symbol miasta uznawane jest rzeźbione okno z figurą pawia. Szczerze, to znalazłoby się tam z tuzin znacznie ciekawszych rzeźba. Ale być w Bhaktapurze i pawia nie zobaczyć? Nie może być. Centrum miasta to trzy place połączone plątaniną uliczek. Stoją tu hinduistyczne świątynie, niektóre z wielopiętrowymi dachami oraz dawne pałace i domy dostojników. Poznawanie malowniczych zakątków starego miasta zajęło nam dobrych kilka godzin. Około 14 zaczęliśmy się zbierać w kierunku dworca autobusowego.

Okazało się, że autobusy do Nagarkot jeżdżą z osobnego placu dość mocno oddalonego od centrum. Gdy tam dotarliśmy zobaczyliśmy rozklekotane autobusy i wpychający się do ich wnętrz tłum. Dziwne to było. Odjeżdżają stąd autobusy tylko do Nagarkot, oddalonego raptem o 20 km, a każdy autobus wyładowany jest po dach. Odczekaliśmy swoje i koło 15 udało nam się opuścić miasto. Autobus jechał przeraźliwie wolno, a gdy zaczął wspinać się po zakrętach w kierunku Nagarkot, wydawało się momentami, że stanie i dalej nie pojedzie. Jazda trwała prawie półtorej godziny. Wysiedliśmy niemal ugotowanie na wysokości około 2000 m n.p.m. Zaraz też znalazł się miły pan zapytujący czy nie szukamy noclegu. Cena była przystępna więc szybko dobiliśmy targu.

Na zachód słońca zaczynało być już mocno późno. Poszliśmy więc poszukać miejsca skąd będziemy mogli rano obserwować wschód. Wielkiego szału nie było. Jakoś się nam to wszystko nie chciało zgodzić z opisami i zdjęciami. Trochę ładnych widoczków o zachodzi zobaczyliśmy… ale gdzie te ośmiotysięczniki? Dopiero po powrocie do hotelu sprawdziliśmy dokładniej, że najlepszy punkt na obserwacje to wieża widokowa znajdująca się jakieś 6 km od wsi. Nie była to dobra prognoza przed porankiem.

Na wschód słońca poszliśmy na upatrzone poprzedniego dnia miejsce. Znów było ładnie, znów słońce rozpalało kolejne szczyty, znów przez kilkanaście minut oglądaliśmy wspaniały spektakl światła. Ale wciąż mieliśmy niedosyt. Te opisywane widoki, te ośmiotysięczniki, te panoramy… Po powrocie na śniadanie podjęliśmy więc męską decyzję. Trzeba zapytać właściciela hotelu czy może nas zawieźć na wieżę widokową. Podana cena w pierwszej chwili nas zniechęciła, ale trochę targów i udawania jak bardzo nam NIE zależy i doszliśmy do całkiem akceptowalnego poziomu. Trzeba przyznać, że były to jedne z lepiej wydanych pieniędzy…

Wieża jest nieduża, ale znajduje się w takim miejscu, że zapewnia rzeczywiście widok na cały łańcuch Himalajów. A z drugiej strony na Dolinę Katmandu. I to był ten widok. Z folderów, pocztówek i przewodników. Himalajski zawrót głowy. Pozostawało tylko znaleźć te ośmiotysięczniki, które z tej perspektywy wcale nie wyglądały najokazalej. Manaslu i Annapurna rzucały się w oczy od razu. Shisha Pangma także była widoczna nieźle, jeśli tylko wiedziało się gdzie patrzeć. Ale już Cho Oyu było tylko niewielkim „pipkiem” ukrytym za wyglądającą na znacznie wyższą (a w rzeczywistości mającą prawie 1000 m mniej górą). No i w końcu Mount Everest. Oświetlany przez promienie słońca nie wyglądał stąd wcale tak majestatycznie jak z bliska. Ale był. Na wieży spędziliśmy prawie godzinę napawając się widokiem. A dopiero w domu, na zdjęciach zobaczyliśmy, że „złapaliśmy” jeszcze jedną mega obserwację. Za Annapurną pokazał się niewielki „pipek”. Po skonfrontowaniu zdjęć z mapami okazało się, że to Dhaulagiri IV, siedmiotysięcznik, ale odległy o 247,5 km. Taka widoczność to marzenie i dużą rzadkość. Mieliśmy szczęście.

Po emocjach związanych z widokami wróciliśmy do Nagarkot. Pozostało zatłoczonym do granic możliwości autobusem zjechać do Bhaktapuru i wrócić do Katmandu. Bhaktapur i Nagarkot były świetnym podsumowaniem wyjazdu do Nepalu. Szczęście z pogodą dopisało także tym razem i mogliśmy podziwiać widoki, o których przed wyjazdem nawet nie myśleliśmy.