Stolica Katalonii jest niewątpliwie jednym z najpiękniejszych miejsc jakie miałem okazję odwiedzić. Byłoby też jednym z moich ulubionych, gdybym tylko mógł bywać tam częściej. Miasto jest dla mnie znakomitą kompozycją gór, morza, przemyślanej urbanistyki, znakomitej komunikacji oraz doskonałej drużyny piłkarskiej. Miasto jest doskonale rozplanowane urbanistycznie przez co szybko i łatwo można odnaleźć się w każdym miejscu. Do tego dochodzi znakomita komunikacja – podmiejskie linie kolejowe są świetnie skorelowane z metrem dzięki temu dojazd z położonego o kilkadziesiąt kilometrów lotniska El Prat jest bardzo łatwy i szybki. A to dopiero początek atrakcji.
Pierwszy raz w Barcelonie był dla mnie podwójnym zaskoczeniem. Na plus zaskoczył mnie dojazd i samo miasto, a na minus – pogoda. Choć był późny kwiecień, to znienacka… sypnął śnieg, który nawet w zimie jest tu rzadkością. Mieszkańcy chyba byli równie zaskoczeni co ja bo ulice świeciły pustkami, w tym Las Ramblas – główny miejski deptak. Chyba po raz pierwszy od nowości…
Nocleg miałem w malowniczej dzielnicy San Andre, choć w zasadzie ciężko znaleźć miejsce w tym mieście które nie byłoby malownicze. Budynki może nie są tak duże jak w Madrycie ale nadal robią wrażenie. Widoczne są duże wpływy architektury orientu, co w połączeniu z budownictwem europejskim daje naprawdę zaskakujące rezultaty. Cieszy dbałość o szczegóły i detale. Nie zabrakło moich ulubionych malowanych na kafelkach nazw ulic i alei. Nawet wandale zdają się być świadomi tego piękna, bo swoje gryzmoły malują głównie na metalowych roletach którymi zakrywane są witryny sklepów. Dzięki temu nie widać ich przez większość dnia. Nowoczesne budownictwo niestety nieco psuje tę idyllę, choćby słynny już w mediach budynek o dość… odpychającej bryle. Na szczęście takich miejsc jest bardzo niewiele. O arcydziełach architektonicznych Antoniego Gaudiego pisała już szczegółowo odyseuszka Anna, więc żeby nie powtarzać, powiem tylko krótko, że bardzo mi się podobały i starałem się zwiedzić wszystkie. Jednak nie samym Gaudim żyje Barcelona i moim zdaniem nawet bez niego była by pięknym miejscem, jednak niewątpliwie jego dzieła są godne uznania i uwagi.
Korzystając ze złej pogody postanowiłem skorzystać z oferty muzealnej, których w mieście jest bez liku. Największe wrażenie robiło Narodowe Muzeum Sztuki Katalońskiej (Museu Nacional d’Art de Catalunya). Muzeum mieści się w monumentalnym gmachu przypominającym bazylikę św. Piotra w Rzymie, powstałym na potrzeby Światowej Wystawy z 1929 r. W środku można zobaczyć jak ewoluowała sztuka Katalonii od średniowiecza do współczesności. Największe wrażenie robi ekspozycja sztuki romańskiej, gdzie odtworzono… całe kościoły (stosunkowo małe, ale i tak robi wrażenie) oraz ich poszczególne części bogato zdobione freskami.
Sztuce współczesnej poświęconych jest kilka instytucji. Najokazalszą z nich jest fundacja Joana Miró, która znajduje się w południowych obrzeżach miasta i jeśli ktoś ma ochotę może tam dojechać kolejką linową. Widok na zatokę musi być przepiękny, jednak cena tej przyjemności nie zachęca do skorzystania. Samo muzeum bardzo mi się podobało, choć ten rodzaj sztuki akurat nie każdemu może przypaść do gustu. Miró spędził znaczną część życia w Barcelonie i jego instalacje artystyczne znajdują się w wielu częściach miasta. Z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć o muzeum Picassa, które nie jest zbyt okazałe i według mnie trochę żeruje na nazwisku artysty, z drugiej strony jednak wystawy często się zmieniają może więc uda wam się trafić na lepsze. Muzea w Barcelonie są dość drogie więc warto rozważyć zakup karnetu, zwanego tutaj Articket, tym bardziej, jest on ważny przez dłuższy czas.
Po kilku dniach pogoda poprawiła się na tyle, że zdecydowałem się iść na plażę w Barceloneta. Dzień był ciepły, ale może lodowate więc ledwo zdołałem zamoczyć stopy. Niemniej spacer pustą plażą był całkiem przyjemnym przeżyciem, w normalne dni pewnie jest tam pełno ludzi. A jeśli już mowa o tłumach, to na koniec niestety spotkała mnie nieprzyjemna przygoda z tym związana. Niezależnie od pogody, w metrze jest zawsze tłoczno, z czego niestety korzystają złodzieje-kieszonkowcy. Do tej pory miałem tylko jedną, na szczęście nieudaną próbę kradzieży i niestety trochę mi to popsuło wrażenia z tego pięknego miasta. Choć portfel miałem dość dobrze schowany i przypięty do paska, złodziejce (była to na oko nastoletnia dziewczyna) niemal udało się go wyrwać. Gdy złapałem ją za rękę i wyszarpałem moją własność, momentalnie rozpłynęła się w tłumie. Nie zdążyłem nawet krzyknąć. Tak to niestety wygląda w praktyce. Mimo tej złej, choć na dłuższą metę szczęśliwej sytuacji, z pewnością jeszcze nie raz odwiedzę Barcelonę i do czego zresztą i was namawiam.