Montserrat – katalońska „góra – piła”

Nie jestem miłośniczką turystyki pielgrzymkowej. Odstrasza mnie od niej wszechobecna przy wielu sanktuariach odpustowa otoczka. Jednak odwiedzając różne miejsca staram się także nie zapominać o centrach pielgrzymkowych, żeby się przekonać jak jest w nich naprawdę, a nie opierać się jedynie na opisach i opowieściach innych. I już przynajmniej kilka razy okazywało się, że sanktuaria, poza przeżyciami religijnymi mogą także zaoferować wspaniałe widoki lub bardzo ciekawe zabytki, a czasem także jedno i drugie. Wśród szczególnie pięknie położonych sanktuariów jedno z moich czołowych miejsc zajmuje klasztor na Montserrat koło Barcelony.

Odwiedziłam go podczas tygodniowego pobyto w katalońskiej stolicy. Dojazd jest bardzo prosty. Wystarczy wsiąść w pociąg w Barcelonie i u stóp masywu przesiąść się w kolejkę zębatą, która wyjeżdża niemal pod sam klasztor, zapewniając po drodze ładne widoki na całą okolicę. Oczywiście jeżeli ktoś ma do dyspozycji samochód, to można nim bez problemu wjechać wgłąb masywu.

Masyw Monserrat wznosi się niemal z poziomu morza i z tego powodu wygląda na wyższy niż w rzeczywistości. Najwyższy szczyt całego pasma San Jeroni ma 1237 metrów n.p.m. Widoczne jest z oddalonej o około 60 kilometrów Barcelony, ze wzgórza Tibidabo. Sama nazwa Monserrat oznacza z katalońskiego „górę – piłę” i nawiązuje do jej wyglądu. Z daleka widoczna jest bowiem jako postrzępiony grzebień skalny. Skomplikowana budowa geologiczna pasma sprzyjała jego erozji, powstawaniu ciekawych form skalnych a nawet jaskiń, które zostały w średniowieczu zasiedlone przez mnichów jako pustelnie.

Początki kultu Matki Boskiej na Montserrat datuje się już we wczesnym średniowieczu. Miejscowa legenda mówi nawet, że figurę Maryi wyrzeźbioną przez świętego Łukasza przyniósł tu około 50 roku święty Piotr. Po zaginięciu podczas najazdu Saracenów miała się ona w cudowny sposób odnaleźć w Grocie Santa Cova. Oczywiście wersja ta została sprawdzona przez naukowców i okazała się pozostawać tylko w sferze wiary. Tak naprawdę figura Madonny, nazywana ze względu na swoje zabarwienie od dymu ze świec „Czarnulką” datowana jest na XII wiek. Sanktuarium działa w klasztorze benedyktynów założonym jeszcze w X wieku i jest obok Santiago de Compostela najważniejszym miejscem kultu w Hiszpanii. Dzisiejsze zabudowania klasztorne oraz sam kościół pochodzą z XIX wieku. Poprzedni budynek został niemal zupełnie zniszczony przez wojska napoleońskie w 1811 roku. Klasztor Montserrat to także ważne miejsce dla Katalończyków. W czasie dyktatury generała Franco był on ośrodkiem kultury narodowej, gdzie pomimo prześladowań odprawiano nabożeństwa w języku katalońskim.

 

 

Przyjeżdżając na półkę skalną, na której stoi klasztor można go nie zauważyć. Beżowe zabudowanie niemal stapiają się ze skalną ścianą. Sam obiekt, jako że stosunkowo nowy, nie jest specjalnie wybitny pod względem architektonicznym. Mnie natomiast oczarowało jego otoczenie. Ostańce skalne, przepaście, strome zbocza i głęboka dolina poniżej. Wokół sanktuarium poprowadzono kilkanaście szlaków i ścieżek spacerowych. Część z nich jest wybetonowana i można nimi chodzić nawet bez górskiego obuwia. Działają także kolejki linowe i linowo – terenowe pozwalające dostać się w wyższe partie masywu. Prawie pół dnia zabrało mi buszowanie po ścieżkach, odkrywanie kolejnych jaskiń i kaplic. A wszystko to w otoczeniu wspaniałych, choć lekko przymglonych widoków. Aż szkoda było wracać do Barcelony.