Na Babiej Górze, najwyższym szczycie polskich Beskidów byłam kilkukrotnie, ale nigdy zimą. No i nigdy nie oglądałam stąd wschodu i zachodu słońca. Więc może warto połączyć te trzy rzeczy w jedno? Akurat zapowiadali kilka dni pięknej pogody.
Wczesnym popołudniem podeszłam pod schronisko Markowe Szczawiny z Zawoi. Ludzi całkiem sporo, ale większość wyglądała na przygotowanych na kilkugodzinną wędrówkę i powrót do samochodów. Duży plecak się trochę wyróżniał. Zrzuciłam rzeczy w pokoju, odpoczęłam trochę i przegryzłam kanapkę i około 14:30 ruszyłam w górę. Zima to w sumie dobry czas na wschód i zachód słońca bo rano nie trzeba zbyt wcześnie wstawać, a wieczorem ciemno robi się stosunkowo szybko więc nie czekać do późnych godzin.
Szlak w kierunku Przełęczy Brona był przetarty, momentami śliski, momentami kopny, szczególnie na ostatnim odcinku. Trochę się zmachałam podchodząc nim dość szybkim tempem. Ale potem czekała już tylko nagroda. Piękny, długi grzbiet prowadzący na szczyt Babiej Góry widoczny był jak na dłoni. Za sobą miałam Małą Babią, przede mną pojawiały się kolejne wierzchołki, które trzeba minąć by wejść na Diablak. Im później tym światło robiło się lepsze, a jednocześnie wszystko nabierało niecodziennych kolorów. Jednocześnie wszystkie krawędzie zaczęły się bardzo ostro odcinać i wyostrzać. Gdy zaczęłam podchodzić na główny wierzchołek zza niego wyjrzały Tatry.
Kolejnych kilka chwil i byłam na szczycie. Ależ wiało. Od razu zrobiło się lodowato. Stało już około 20 osób. Cóż… zachody i wschody słońca na Babiej to klasyka i „must see”. Słońce powoli zniżało się ku zachodowi zalewając wszystko złocistym światłem. Tatry rysowały się na horyzoncie niezwykle ostro, z widocznymi krawędziami i żlebami. Odeszłam trochę szlakiem w stronę Przełęczy Krowiarki by spojrzeć na wierzchołek z dalszej perspektywy. Wyglądał jak jakaś księżycowa kraina, zza której wynurzały się słoneczne promienie. Teraz słońce zachodziło już dość szybko. Zgasły żółcie i pomarańcze, zaczęło się robić różowo. Ponieważ ręce powoli zaczęły mi coraz bardziej marznąć zdecydowałam się schodzić. Dość szybko, ale oglądając się jeszcze za siebie na szczyt widoczny na tle nieba o dziwnym niebieskim odcieniu. Do schroniska dotarłam już w ciemnościach.
Noc była bardzo krótka bo żeby wyjść na wschód słońca musiałam wstać o 4:15. Bez śniadania, bo kto umie jeść o takiej porze ruszyłam ponownie na Bronę. Szło się lżej niż poprzedniego dnia bo śnieg był bardziej zmrożony. Początkowo panowały jeszcze ciemności, ale na grzbiecie powoli zaczęło się przejaśniać. Na horyzoncie pojawił się jasny pasek i z minuty na minutę robiło się coraz bardziej kolorowo.
Na szczycie znów było kilkadziesiąt osób, a ja znów zeszłam z wierzchołka i odeszłam nieco dalej. Tu było spokojniej, a widoki takie same. Plus szczyt na wyciągnięcie ręki, zalany teraz różowym światłem. W dolinach leżały mgły, z których wyrastały wierzchołki gór. Wszystko tchnęło spokojem. Słońce zaczęło pojawiać się powoli zza gór i rzucać swój blask na mgły. Tatry pozostawały nieco ocienione, nie tak ostre jak poprzedniego wieczora. Za to dalej pojawiły się pięknie dziś widoczne Niżne Tatry i Mała Fatra. I znów kolory zmieniały się jak w kalejdoskopie, tworząc niezwykły spektakl. Po około pół godzinie od wchodu słońca zaczęłam wracać do schroniska. Czas na śniadanie, spakowanie się i powrót do Zawoi, a potem dalej do domu.
Booking.com