Głównym celem naszego wyjazdu do Pakistanu był treking przez lodowiec Baltoro do bazy pod K2. Rozpoczyna się on w niewielkiej górskiej wiosce Askole. Można się tam dostać na dwa sposoby. Pierwszym jest lot samolotem do Skardu i następnie przejazd dżipem, Można też przejechać drogę do Skardu autobusem. Zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Przede wszystkim ze względu na widoki i „przygodę”, ale także dlatego, że loty z Islamabadu do Skardu są nieproporcjonalnie drogie.
Ponieważ cały treking organizowała nam pakistańska agencja, zapewniała ona także dojazd w góry. Następnego dnia po przylocie do Pakistanu o 5:00 rano ruszyliśmy więc niewielkim autobusem w kierunku gór. Dojazd do Skardu zajmuje dwa dni. Pierwszego mieliśmy w jakieś 8 godzin dotrzeć do Chilas. Do pokonania mieliśmy ponad 400 kilometrów.
Początkowo szło całkiem nieźle. Asfaltową, dość szeroką drogą w 3 godziny przejechaliśmy około 15o km. Byliśmy pełni optymizmu, gdy zatrzymywaliśmy się na śniadanie w przydrożnym barze. Przed nami pojawiały się pierwsze, jeszcze mocno zielone góry, po drodze sunęły ozdobione na różne sposoby ciężarówki i traktory, a my jedliśmy ciapaty z jajakiem i dahlem siedząc na niskich, plecionych siedziskach.
Około południa wjechaliśmy w dolinę rzeczną, która wznosiła się bardzo powoli w kierunku przełęczy Babusar o wysokości ponad 4100 m n.p.m. Prędkość spadła znacząco, a do tego co kilka minut chciało się krzyczeć do kierowcy, żeby zrobił „foto stop”. Przekonaliśmy się też, że w Pakistanie istnieje wewnętrzna turystyka masowa. Cała dolina to miejsce wypoczynku mieszkańców stolicy i większych miast. Są tu hotele (część wprawdzie namiotowych, ale zawsze), restauracje, bary rozkładane na potokach w celu lepszej ochłody, a nawet miejsce, gdzie organizowany jest rafting. Widoki przenosiły mnie wspomnieniami do podróży po Gruzji i Gruzińskiej Drodze Wojennej. A bus zwolnił. Bardzo zwolnił. Pokonywał kolejne potoki, które przelewały się przez drogę, mijał zwały żwiru, które spłynęły z gór na drogę. Naszym oczom ukazały się też zwały śniegu pozostałego po lawinach, które wczesną wiosną spadły w doliny. Miejscowi wykorzystują je jako naturalne lodówki i robią w nich stosika z napojami.
Na przełęczy stanęliśmy dopiero około 17:00. Wysokość dała o sobie znać. Wszystkich ogarnęła senność i znużenie. A tu istne Krupówki w pomieszaniu z bliskowschodnim targowiskiem. Tłumy ludzi, samochody parkujące na pasach ruchu, stragany z jedzeniem. Celem turystów są nie tylko widoki, ale także leżące tu jeszcze płaty śniegu. Kiedy tylko wysiedliśmy z busa, niemal natychmiast wypatrzyli nas żołnierze. Na przełęczy znajduje się granica stanu Gilgit- Baltistan. Już wcześniej mijaliśmy wiele posterunków drogowych i legitymowaliśmy się na każdym. Tym razem jednak pan policjant dosiadł się do busa i zjechał z nami aż do pierwszej miejscowości. A przed nami, trochę za mgłą pojawiły się pierwsze pobielone szczyty. Zbliżaliśmy się do Karakorum.
Droga, którą agencja określała na 8 godzin trwała w rzeczywistości jechaliśmy 13 i do Chilas dotarliśmy już po zmroku. Jednak wspaniałe widoki górskich dolin rekompensowały tę zwłokę. Jak przygoda, to przygoda. Nie spodziewaliśmy się jednak, że następnego dnia będzie jeszcze bardziej „przygodowo”.
Z samego rana wjechaliśmy na słynną Karakorum Highway, która łączy Pakistan z Chinami. Początkowo biegnie ona przepaścistą dolina Indusu. Samochody jadą po skalnej półce. Droga w tym miejscu pozbawiona jest asfaltu. Ruch jest jednak spory. Szczególnie dużo jest zdobionych ciężarówek. Gdy w końcu zobaczyliśmy asfalt myśleliśmy, że teraz już pójdzie z górki. Czekała nas bowiem najważniejsza atrakcja tego dnia. Punkt widokowy na Nanga Parbat. Pogoda była wspaniała, bezchmurne niebo, doskonała widoczność. Czegóż chcieć więcej. Po mniej więcej 3 godzinach od opuszczenia Chilas pojawiła się Nanga. Ogromna, rozłożysta i już z daleka budząca respekt. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, a potem ruszyliśmy dalej.
Około południa musieliśmy jednak zjechać z wygodnej szosy, która pomknęła w dolinę Hunzy i dalej do Kaszgaru. Przekroczyliśmy Indus i tu żarty się skończyły. Wąska, kręta droga przez góry. Skalne ściany wznoszące się coraz wyżej. Niebotyczne, takie, jakich skalę ciężko sobie wyobrazić. Co jakiś czas wśród kamiennej pustyni pojawiały się niewielkie wioski wyglądające jak zielone oazy. Mozolnie pięliśmy się w górę. I nagle stop. Stoją busy przed nami, z przeciwka nic nie jedzie. Okazało się, że na drogę spadł kawał skały. W miejscu tym trwały prace budowlane prowadzone przez wojsko. Wysadzano skały. Coś się oberwało i zatarasowało przejazd. Na szczęście w pobliżu była wioska, a w niej sklepik z napojami i słodyczami. Przez ponad 2 godziny dwie maszyny rozkuwały skałę by udrożnić przejazd.
Po pokonaniu tej przeszkody droga trochę się poprawiła, ale i tak prędkość nie przekraczała 15 km/h. Do Skardu dotarliśmy dopiero po 20:00. Ale w perspektywie mieliśmy dzień odpoczynku przeznaczony na załatwianie pozwoleń na treking. Po dwóch dniach męczącej, ale pięknej drogi byliśmy prawie u celu. A właściwie tam, gdzie dopiero miała się rozpocząć wielka przygoda.