7-8 sierpnia 2017
Dystans: 263 km (132+131 km)
Były to monotonne dni. Od wyjazdu z Hanoweru nie działo się w zasadzie nic ciekawego. Przemykałem wciąż wzdłuż kanałów i pól, dziwiąc się jak bardzo odludne potrafią być miejscami kraje w środku Europy.
Jedynym większym miastem jaki minąłem tego dnia był Wolfsburg. Nowobogacka metropolia, bez większych tradycji istniejąca głównie dzięki fabryce Volkswagena. A tamtejszy klub piłkarski słynie głównie z ilości bramek jakie strzelił im Robert Lewandowski w czasie krótszym niż potrzebny do zaparzenia herbaty. Pobyt w centrum o mało nie przypłaciłem mandatem, bo okazało się że jest tam zakaz jazdy rowerem. Nieźle, nieźle, wcześniej były zakazy parkowania, teraz całkowity zakaz jazdy. Podobno Niemcy to podobno taki zielony i proekologiczny kraj. Później uzmysłowiłem sobie jednak że trafiłem do światowej stolicy diesla, stąd niechęć do rowerzystów może być w tym przypadku uzasadniona. Dobrze że chociaż strażnik okazał się kulturalny i pozwolił mi spokojnie wyprowadzić rower poza centrum. Niemniej przez to nie zabawiłem tam długo. W gruncie rzeczy jednak nie było tam prawie nic interesującego.
Za Wolfsburgiem zrobiło się jeszcze bardziej monotonnie, kanały skończyły się i musiałem uważać, żeby nie zabłądzić w polnych i leśnych drogach. Na szczęście obeszło się bez większych problemów. Kłopotliwy natomiast okazał się camping. Dobra pogoda sprawiła, że postanowiłem znów zakosztować tej formy rekreacji. Adres znalazłem w internecie, jednak po przybiciu na miejsce powitała mnie ordynarna pustka osadnicza. Na szczęście miejscowi pokierowali mnie na następny (jakieś trzydzieści kilometrów dalej), którego dla odmiany na mapie nie było. Grunt że jednak dało się przespać. O dziwo nie był nawet tak drogi jak poprzednie i obeszło się bez dodatkowych opłat za prysznic. To już coś.
Kolejny dzień był praktycznie taki sam jak poprzedni. Pogoda też dopisywała i mogłem wysuszyć całkowicie namiot, śpiwór i parę innych rzeczy. Mimo monotonii krajobrazu jechało mi się całkiem przyjemnie. Od czasu do czasu pojawiały się nawet całkiem ładne miasteczka. Tubylców było jednak jak na lekarstwo. Może to i lepiej bo przynajmniej nikt nie wchodził mi w kadr. Po przekroczeniu dawnej granicy NRD i RFN docieram do wschodnich landów. Sceneria zmienia się więc na nieco uboższą. Drogi jednak wciąż trzymają poziom.
Zwykle gdy wracam z wyprawy snuję się mozolnie, zmęczony i przytłoczony przebytym dystansem (a niedawno stuknęło mi 2000 km i to pokonane własnych siłach, nie wliczając żadnych pociągów) tutaj jednak dzień w dzień trzymam równe tempo i dalekie, dzienne odległości. To dobrze rokuje na przyszłość.
Pod koniec dnia znajduję kolejny ostatni już camping. Nadal jest za drogi, ale już bez niepotrzebnego zdzierstwa, więc zostaję. Jestem już blisko Berlina, w sam raz na tyle by dojechać z rana i trochę pozwiedzać…
Booking.com