Wyjście na Croagh Patrick czyli znajdującą się w zachodniej Irlandii Górę Świętego Patryka było jednym z moich marzeń od kilkunastu lat. Kiedy więc zdecydowałam się na podróż po Zielonej Wyspie, nie mogło jej zabraknąć na mojej trasie. Góra jest niezbyt wysoka (764 m n.p.m.), ale bardzo widokowa. A dla Irlandczyków jest miejscem, gdzie bije duchowe serce kraju.
Croagh Patrick wznosi się nad miejscowością Murrisk, nad Zatoką Clew, około 10 kilometrów od Westport, w hrabstwie Mayo. To samotny, stożkowaty szczyt wznoszący się na brzegu morza. Według legendy w V wieku na szczycie przebywał przez 40 dni święty Patryk, patron Irlandii. Pościł tu i modlił się i podobno wypędził wszystkie węże z wyspy, a także pokonał celtyckiego boga Lugh. Z tego względu Croagh Patrick jest celem licznych pielgrzymek. Największa odbywa się w ostatni weekend lipca. Tak zwana Reegs Sunday przyciąga zwykle około 20 tysięcy pątników. Wielu z nich wychodzi na szczyt boso. Kulminacją uroczystości jest msza w stojącej na szczycie kaplicy z początku XX wieku.
Pomimo tego, że Croagh Patrick jest często odwiedzane przez turystów i pielgrzymów praktycznie nie można się tu dostać komunikacją publiczną z Westport. Mocno mnie to zdziwiło. Spałam na kempingu w Westport więc już samo dostanie się do podnóży góry było wyzwaniem. Stwierdziłam, że złapię stopa, a jak nie, to najwyżej zrobię tę 10 km piechotą. Ruszyłam około 8 rano. Miasteczko jeszcze spało, ruch na drodze też był niewielki. A stopy się nie łapały. Za to widoki wynagradzały deptanie asfaltu. Dopiero po około 4- 5 km udało mi się zatrzymać jakąś kobietę. Podwiozła i stwierdziła, że to „great day for hiking”. Cóż, zaczynałam się przekonywać, że w Irlandii każda pogoda, podczas której nie rzuca wszelkimi stanami skupienia wody pod różnym kątek, jest bardzo dobra. Przewalające się chmury i drobna mżawka padająca momentami, to rzeczywiście były doskonałe warunki na wycieczkę.
Kiedy dojechałam do Murrisk zaświeciło nawet słońce. Nad brzegiem, przy wejściu na szlak przywitał mnie pomnik Wielkiego Głodu przedstawiający statek. Na pamiątkę, tych, którzy za chlebem musieli z Irlandii wyemigrować. Dalej był ogromny parking, kilka straganów z pamiątkami i asfaltowa droga w stronę góry. A ta wznosiła się majestatycznie ponad wioską. Wydłużony stożek, z bielejącymi w górnej części skałami.
Ludzi było niewielu, ledwie kilka osób wychodziło na szlak. Pierwsza jego część niemal niezauważalnie wyprowadziła mnie na szeroką przełęcz. Widoki w stronę Zatoki Clew oszałamiały. Całe jej wody pokryte są maleńkimi wysepkami. To szczyty zalanych przez morze polodowcowych pagórków. Panorama jest niesamowita. Chmury się nieco podniosły, a od czasu do czasu prześwitywały przez nie słoneczne promienie. Z przełęczy otworzyły się też widoki na drugą stronę grzbietu. Rozległe pustkowia, odsłonięte wzgórza Sheffry, polodowcowe jeziorka i kopalnie torfu. Pięknie było.
Za to szlak zaczął się rozbić coraz trudniejszy. Zrozumiałam wreszcie dlaczego wszystkie przewodniki ostrzegają, żeby nie iść tu po deszczu i przy gorszej pogodzie. Góra niewysoka, ale piekielnie stroma, a do tego całe podejście pokrywa skalny rumosz. Jedzie się po tym doskonale. Dwa kroki w górę, jeden zjazdu w dół. Ale się udało. Intensywne podejście i byłam na szczycie. Pogoda przestała być „great”, wszystko spowijała mgła. I było strasznie zimno. Zupełnie nie pomyślałam o tym, że w środku lata, na wysokości około 750 m n.p.m. mogę potrzebować zimowej czapki i rękawiczek. Ręce grabiały, dmuchał lodowaty wiatr. Zajrzałam do kaplicy i już miałam uciekać z tego wydmuchu, kiedy mgła zaczęła się rozwiewać. Kolejna cecha irlandzkiej pogody, do której wolno się przyzwyczajałam – zmienność. Czasem w ciągu kilku minut przechodziła od deszczu do słońca lub odwrotnie. Pojawiły się więc widoki, co mnie bardzo ucieszyło. Zatoka Clew znów wyglądała przepięknie.
A potem trzeba było zejść na dół po osypujących się kamieniach. Dopiero teraz do góry wchodziły całkiem spore grupy ludzi. Osuwające się spod nóg kamienie spadły na tych, którzy szli niżej. Po około półtorej godzinie byłam na dole. Trzeba było jeszcze dostać się do Westport. Tym razem stopa udało mi się złapać dość szybko. I jak się okazało furgonetką jechali Polacy. Tak wróciłam do miasteczka i popołudnie przeznaczyłam na zwiedzanie.