O Guczy marzyłam od dobrych paru lat. Miłość do Bałkanów od pierwszego wejrzenia poprzedziło kilka filmów Emira Kusturicy oraz muzyka Gorana Bregovića, zwłaszcza jego wspaniały album z Kayah. Zanim w końcu trafiłam do Guczy, w Serbii byłam już czterokrotnie, w tym dwa razy w czasie festiwalu, lecz brałam wtedy udział w wolontariacie ekologicznym w innej części kraju.
O festiwalu trębaczy w małej górskiej mieścinie w środkowej Serbii usłyszałam podczas mojej pierwszej wizyty na Bałkanach w 2008 roku. Od tamtej pory wiedziałam, że to, kiedy tam zawitam, jest wyłącznie kwestią czasu. W sierpniu 2014 roku wszystkie okoliczności – urlop, promocja na loty do Belgradu i ogromna tęsknota za Bałkanami – złożyły się na moją wizytę w światowym centrum szaleństwa i rakii.
Wszystko, co sobie wyobrażałam o tym festiwalu cudownie się zmaterializowało w ciągu tych kilku dni: niesamowita energetyczna muzyka, pozytywnie zakręceni ludzie z całego świata, orkiestry dęte na każdym kroku w centrum miasteczka, przepyszne serbskie jedzenie i piękna bałkańska pogoda. A do tego cudowne górskie widoki! Przeglądając relacje z festiwalu z wcześniejszych lat jakoś nigdy nie zwróciłam uwagi na to, jak pięknie położona jest Gucza, spotkała mnie więc miła niespodzianka.
Do Guczy pojechałam sama. Niestety, nikt z moich znajomych nie mógł w tym czasie mi towarzyszyć, ale byłam pewna, że w takim miejscu spotkam fajnych ludzi i nie zabraknie mi kompanów do biesiady. Tak też się stało. W pekaesie z Czaczaku – najbliższego większego miasta do samej Guczy, w atmosferze bałkańskich przyśpiewów przez całą drogę, poznałam zmierzającego w tym samym kierunku Francuza Bobby’ego, a potem na kempingu spotkaliśmy jeszcze kilka osób, z którymi później bawiliśmy się na koncertach. Jazda autobusem już właściwie była częścią festiwalu, co przypominało mi bardzo atmosferę w pociągach na Przystanek Woodstock.
Z dworca autobusowego do kempingu, na którym zabukowałam nocleg, nie było daleko, jakieś 1,5 kilometra, niestety okazało się, że mapka zamieszczona przez właściciela w Internecie nie była zorientowana na północ, przez co poszliśmy z Bobbym w przeciwnym kierunku. Na szczęście po południu słońce nie prażyło już tak srogo jak kilka godzin wcześniej, dzięki czemu udało nam się przeżyć ten niezamierzenie przedłużony spacer.
W kempingu panowały dość spartańskie warunki, ale znajdowało się w nim wszystko, co niezbędne: płaski teren z trawą pod namiot, toalety („małyszówki” 😉 ) i prysznice (nawet z ciepłą wodą!) w rustykalnych, skleconych ze słomy kabinach, niewielka kuchnia, w której można było zagotować wodę, a także lodówka (w sierpniowych temperaturach rzecz zbawienna). Były nawet trzy stoły piknikowe, przy których obozowa brać integrowała się w czasie pozakoncertowym.
Sam festiwal dla kochających bałkańską muzykę dętą jest istnym rajem. Przez pięć sierpniowych wieczorów codziennie odbywają się kilkugodzinne koncerty, a wstęp na każdy z nich jest bezpłatny. Do tego przez cały dzień w miasteczku spotkać można muzykujące grupki, niekiedy wdające się między sobą w „muzyczne pojedynki” – muzycy grają krótką acz wymyślną frazę, po czym drugi zespół im „odpowiada”, nawiązując swego rodzaju dialog. Wokół zbierają się gapie i kibicują „swojej drużynie”. Ulica jest roztańczona od rana do późnej nocy. Po zakończeniu koncertów na głównej scenie jeszcze dłuższy czas ludzie nie rozchodzą się na nocleg, lecz ruszają w miasteczko, gdzie występy – już nieformalne – trwają często aż do rana.
Właściwa nazwa festiwalu brzmi Zgromadzenie Trębaczy w Dragacevie i pod taką funkcjonował w regionie od kilkudziesięciu lat. Niezwykła popularność filmów Emira Kusturicy oraz tworzącego muzykę do wielu z nich Gorana Bregovića spowodowały, że od kilkunastu lat na festiwal w Guczy zjeżdżają się coraz liczniejsze grupy miłośników bałkańskich rytmów z całego świata.
Pisząc ten tekst zdałam sobie sprawę, że minęły już trzy lata odkąd byłam na festiwalu w Guczy i doszłam do wniosku, że chyba najwyższa pora na ponowną wizytę 😉