Pokhara – odpoczynek z widokami

Pod koniec października 2016 roku zakończyliśmy treking wokół Manaslu. Zostało nam jeszcze kilka dni pobytu w Nepalu i postanowiliśmy je spędzić odpoczywając i zwiedzając. Na początek przede wszystkim odpoczywając. Ponad 2 tygodnie w górach dawały się nieco we znaki, tęskniliśmy też za bardziej zróżnicowanym jedzeniem i brakiem sztywnego planu. Wybór miejsca relaksu nie był trudny, w zasadzie nasunęło się ono samo. Pokhara. Miasto leżące nad jeziorem Phewa (Fewa), niemal u podnóży Masywu Annapurny.

I tak 29 października wieczorem, po całym dniu drogi z Daraphani, gdzie wypadł nam ostatni nocleg na treku dotarliśmy do Pokhary. Sama podróż, a szczególnie jej pierwsza część zasługuje na krótką wzmiankę. Jechaliśmy dżipem, część osób na pace, część wewnątrz. Wąska, kamienista droga wiła się nad przepaściami. Trzęsło niemiłosiernie. A ilość kurzu, którą ściągnęliśmy z siebie wieczorem była imponująca. Potem już pestka czyli standardowy nepalski, zapchany autobus wlekący się w kierunku Pokhary. Wysiedliśmy na tak zwanym dworcu turystycznym i poszliśmy szukać jakiegoś hotelu na najbliższe 3 noce.

Jak się okazało, nie było to wcale takie łatwe. Ze świętem (Dashain) wchodziliśmy w góry i ze świętem (tym razem Tihar) z gór schodziliśmy. Po ponad godzinnych poszukiwaniach pokoje się znalazły. Jeszcze tylko dobry obiad w cenach, od których w górach zdecydowanie odwykliśmy- jak tu tanio! – i można było iść spać.

Rano okazało się jednak, że święto oznaczało także problem ze znalezieniem czegoś do zjedzenia. Po długich poszukiwaniach udało się namierzyć czynną piekarnię. Do tego pomidory, cebulka – całkiem fajne śniadanie z tego wyszło. A potem rozpoczęliśmy nasz program odpoczynkowo- relaksacyjny. W Pokharze nie ma na to lepszego miejsca niż jezioro Phewa. Jak większość przybywających tu turystów wynajęliśmy łódki i popłynęliśmy na niewielką wysepkę, gdzie znajduje się hinduistyczna świątynia. Jezioro, jak jezioro – dużo wody i w zasadzie tyle. Za to jego otoczenie… Gdy tylko wypłynęliśmy z przystani ponad pierwszymi, zielonymi wzgórzami ukazały się ośnieżone szczyty masywu Annapurny. Najbardziej przyciągał wzrok spiczasty Machhapuchare, święta góra Nepalczyków, na którą nie wolno się wspinać by nie niepokoić duchów.

Trzyosobowe czółna zawiozły nas na maleńką wyspę. Znajduje się tu hinduistyczna świątynia. Z powodu święta przybyło tu całkiem sporo ludzi. Sporo łodzi, w tym dwukadłubowych z „altankami” dla całej rodziny pływało także po jeziorze. Na obejście wyspy wokół i podziwianie widoków wystarczyło 15 minut. Tym sposobem „odhaczyliśmy” pierwszy punkt programu pobytu w Pokharze.

Potem zachciało się nam zobaczyć jak wygląda „prawdziwa” Pokhara. Dotąd bowiem byliśmy w turystycznej dzielnicy Lakeside, gdzie znajdują się jedynie hotele, sklepy i restauracje. Wybraliśmy się więc piechotą na główną ulicę. Inny świat. Nastrój świąteczny, tłumy ludzi, ale wszystkie sklepy i stragany pootwierane. A na nich sznury kwiatów, słodycze, somosy, figurki, barwniki do malowania mandali i mnóstwo innych przedmiotów. Rozstaliśmy się więc, umawiając się dopiero na obiad przy hotelu.

A był to najważniejszy dzień kilkudniowego święta Tihar. Święto Światła, najciemniejsza noc w roku, którą rozjaśnić trzeba świecami i światełkami. Kiedy wróciliśmy w okolice hotelu okazało się, że przed każdym domem na ulicy usypywane są wielobarwne mandale. Do tego co kawałek na rozłożonych naprędce dywanach odbywały się pokazy tańców. Tańczyły dziewczynki, solo lub w grupach, a całość wyglądała jak jakieś zawody. Wszystko odbywało się prosto na ulicy, jakby zaimprowizowane, ale widać było, że tancerki przygotowywały się do występów długo. W tej radosnej atmosferze zjedliśmy obiad i postanowiliśmy pojechać na Stupę Światowego Pokoju by oglądać Himalaje w blasku zachodzącego słońca. Niestety, tym razem szczęście nam nie dopisało. Widoczne przez cały dzień góry, skryły się wieczorem za grubą warstwą chmur. Pozostało podziwiać samą stupę oraz widok na Pokharę z góry.

Gdy wróciliśmy do miasta, okazało się, że na wszystkich mandalach płoną świece. Mniejsze świeczki razem z maleńkimi stópkami wskazywały drogę do budynków. Według wierzeń, w ten sposób do domu przychodzi szczęście. Wyżej mieniły się girlandy lampek. Ze wszystkich domów i hoteli dobiegała muzyka, a tańce na ulicach trwały do późnej nocy. My jednak poszliśmy nieco wcześniej spać ponieważ rano chcieliśmy się wybrać na wzgórze Sarangkot, skąd są świetne widoki na Masyw Annapurny.

Wstaliśmy przed 5 rano. Jeszcze było ciemno. Zamówione poprzedniego dnia taksówki zawiozły nas na wzgórze. Przybyliśmy krótko przed wschodem słońca. Ludzi było sporo, ale bez problemów każdy znalazł miejsce dla siebie. I czekaliśmy. Kilkunastominutowy spektakl światła i koloru zaczął się po szóstej. Rozświetlały się poszczególne szczyty Annapurny oraz Dhaulagiri. W różowawej poświacie stało Manaslu i Ganeshe. Warto było wstać dla takich widoków. Poranek uwieńczyliśmy śniadaniem w małej knajpce na zboczach góry, skąd wróciliśmy do Pokhary. Piechotą, w dół po stoku, wąską, wydeptaną ścieżką. Zajęło nam to czas prawie do południa (z postojem na drugie śniadanie w syryjskiej knajpie nad jeziorem).

 

A potem wpadliśmy w szał zakupów. Kaszmirowe szale, przyprawy, herbaty, ubrania, biżuteria, torebki ze skór jaka. Oczywiście z obowiązkowym targowaniem się o cenę. W Pokharze jest znacznie taniej niż w Katmandu więc o tu postanowiliśmy kupić pamiątki do zabrania do Polski. I tak minęło nam ostatnie popołudnie nad jeziorem Phewa. Następnego dnia rano pojechaliśmy do Katmandu.