Przed moją pierwszą wizytą w Sztokholmie, nie miałem zbyt dużej wiedzy o stolicy Szwecji. Zachwycony urokami skandynawskiej prowincji, którą pokonywałem od tygodni, przez pewien czas zastanawiałem się czy warto z nich rezygnować na rzecz zatłoczonej wielomilionowej metropolii. W końcu się zdecydowałem na przyjazd i… zostałem na dłużej.
Początek nie był zbyt udany. Pogoda była bardzo kapryśna, a drogi przeorane remontami znacznie utrudniły mi dotarcie do celu. Przedzieranie się przez objazdy i szare blokowiska do reszty popsuło mi humor. Do niezbyt przyjemnego i w dodatku zatłoczonego hostelu dotarłem pod wieczór i nie będąc w nastroju do eksploracji, udałem się na spoczynek.
Rano czekała na mnie jednak niespodzianka. Siedząc w zatłoczonej kuchni i popijając zły humor czarną kawą, podeszła do mnie dziewczyna i nagle okazało się że mamy ze sobą sporo wspólnego. A przynajmniej oboje mówimy po polsku. Niewiele myśląc ruszyliśmy razem w miasto. Zwiedzanie zaczęliśmy od… śniadania. W Sztokholmie najlepiej nadają się na ten cel bułki z cynamonem. Można je kupić w zasadzie wszędzie, zarówno w cukierniach jak i sieciówkach. Są naprawdę doskonałym, a przy tym niedrogim dopełnieniem do kolejnej kawy.
Pogoda poprawiła się, a w raz z nią humory. Miasto też jakby od razu wyładniało i było na co popatrzeć. Spodziewałem się charakterystycznej dla Skandynawii nowoczesnej, socrealistycznej architektury i owszem tak było ale na przedmieściach. W centrum dominują raczej majestatyczne kamienice sprzed kilku wieków, starówka, ściśnięta na wyspie Gamla robi niesamowite wrażenie, a najprzyjemniej czułem się w starej dzielnicy portowej, wśród niewielkich, malowniczych drewnianych domków.
W porcie dowiedzieliśmy się o licznych rejsach po zatoce wzdłuż większych i mniejszych wysepek, których w całej zatoce znajduje się tysiące. Pocztówkowe widoczki niewielkich skalistych wysp obrośniętych zieloną trawką oraz z nielicznymi drewnianymi, malowanymi na czerwono domkami pochodzą w większości właśnie stamtąd. Ich namiastkę możemy obserwować już z brzegu, ale z braku czasu i pieniędzy musimy obejść się smakiem.
Na pocieszenie idziemy na wyspę muzeów, pozwiedzać przynajmniej niektóre z nich. Wybór pada na muzeum Vasa, poświęcone historii jednej z największych fuszerek w dziejach morskiej żeglugi. Okręt Vasa, był budowany jako królewski okręt flagowy, co ciekawe z myślą o wojnie z Polską. Budowano go za grube miliony ówczesnej waluty, miał być niezniszczalny i niezatapialny, więc poszedł na dno podczas przygotowanego z wielką pompą wodowania. Leżał tak na dnie zatoki przez kilka stuleci, aż pewnego dnia garstka zapaleńców postanowiła go nie tylko odnaleźć, ale również wydobyć na powierzchnię. Operacja tym razem zakończyła się sukcesem i dlatego paradoksalnie dzięki tamtej katastrofie, możemy podziwiać niezwykły kunszt XVII-wiecznych budowniczych okrętów w pełnej krasie. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Potem też jest ciekawie. Spacer po wyspie jest naprawdę przyjemnym przeżyciem i nie psują tego nawet wrzaski ludzi torturowanych na wymyślnych machinach pobliskiego lunaparku. Oferta muzealna jest niezwykle zróżnicowana, więc nieraz trzeba wybrać między np. zwiedzaniem najstarszego na świecie skansenu, a muzeum poświęconej kultowej kapeli ABBA.
Pod koniec dnia łapiemy się jeszcze na zwiedzanie muzeum sztuki współczesnej i to nawet z przewodnikiem w języku polskim. Moje uczucia do współczesnych wytworów artystycznych są raczej ambiwalentne, ale części instalacji zrobiła na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Główną role w galerii odgrywała rzeźba umalowanej kozy przeciskającej się przez oponę. Wyobraźnia niektórych artystów nie przestanie mnie zaskakiwać. Pani przewodnik była jednak tak znakomita w opowiadaniu, że dostała od nas owację na stojąco. Naprawdę miło posłuchać kogoś, kto opowiada z dużą wiedzą i zaangażowaniem. Nawet jeśli nie do końca podziela się ów entuzjazm.
Do Sztokholmu przyjechałem z pewną niechęcią, ale opuszczałem z dużą dozą niedosytu. Stolicę Szwecji należy poważnie brać pod uwagę jako cel zwłaszcza letnich ekspedycji.