Brugia jest jedną z tych turystycznych pułapek w które zdecydowanie warto dać się złapać. I choć jest tam naprawdę drogo, to naprawdę warto się przełamać i przekonać na własne oczy jakie skarby ma do zaoferowania.
Był kiedyś taki film z Colinem Farrellem zatytułowany „In Bruges” (czyli dosłownie „W Brugii”), który ktoś przetłumaczył kreatywnie na „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Film był raczej słaby, ale w charakterze promocji miasta spisał się doskonale. Dość powiedzieć że po jego obejrzeniu niemal natychmiast zapragnąłem się tam wybrać.
Ogromne wrażenie robi starówka, która jakimś cudem przetrwała do dzisiejszych czasów niemal niezmieniona od średniowiecza. Naprawdę nie łatwo tu znaleźć jakiś nowoczesny budynek. Bez trudu odnajduję charakterystyczne miejsca pokazane w filmie. Ratusz, kościoły, sukiennice, a do tego mnóstwo przeuroczych, malutkich kamieniczek, z czerwonej cegły, krytych czerwoną dachówką. Przyjemnie jest się zgubić, w małych wąskich, brukowanych ulicach. Na wszystko można też spojrzeć z góry z wieży Beffroi, w rynku. Kompozycji dopełniają charakterystyczne dla regionu wiatraki umiejscowione na plantach. Całą starówkę wpisano w 2000 r., na listę UNESCO.
Prawdziwe cuda kryją się jednak we wnętrzach bajkowych budowli. Zwłaszcza dla miłośników sztuki. W dawnym średniowiecznym szpitalu św. Jana znajduje się kolekcja arcydzieł Hansa Memlinga, a z kolei w niepozornym budynku Groningen Muzeum, zgromadzono jedną z najwspanialszych kolekcji flamandzkich artystów, tych dawnych jak i współczesnych. Można tu spotkać m. in. „Madonnę kanonika van der Palle” Jana van Eycka, „Ukrzyżowanie” Jana Provoosta oraz zdecydowanie mój ulubiony „Sąd Ostateczny” Hieronima Boscha. Dobrze znam to arcydzieło z reprodukcji, ale na żywo robi po prostu piorunujące wrażenie. Tryptyk można oglądać tak po prostu, stojąc przed nim bez żadnych utrudnień w postaci szyb pancernych, czy innych takich. Spędziłem ponad godzinę kontemplując geniusz artysty. Gdyby ktoś jednak nie pałał miłością do staroci, zawsze może oglądnąć sobie coś bardziej współczesnego jak „Czarny punkt na białym tle”, nie pamiętam jednak kto to popełnił.
Nacieszywszy oczy, należy prędzej czy później napełnić brzuch. W Belgii najlepiej służą do tego czekoladki, piwo i frytki. Wszystko niby doskonale znane skądinąd, ale tutaj mają swój jedyny i niepowtarzalny styl. Warto więc wyłączyć na chwilę licznik kalorii i oddać się rozkoszom podniebienia. Czekolada ma też swoją manufakturę, której tradycje sięgają naprawdę daleko. Można i nawet trzeba ją zwiedzić przy okazji. Z czekolady robi się tutaj prawie wszystko, wyobraźnia cukierników praktycznie nie ma granic. Jedyne co może zaboleć to ceny, dlatego trzeba wcześniej pozbyć się węża z kieszeni.
Kolejną niemałą atrakcją miasta są kanały, po których można pływać statkami wycieczkowymi. Kanały nie są może tak długie jak w Wenecji czy Amsterdamie, ale niewątpliwie warto spojrzeć na miasto z ich perspektywy. Do tego można dowiedzieć się również wielu ciekawych historii.
Ostatnią rzeczą o której warto wspomnieć, to koronki. Chodząc po mieście można je licznie napotkać na wystawach sklepowych. Są wyrabiane tradycyjnie od kilku stuleci, a tutejsze wzory są znane na całym świecie. Jeśli ktoś jest lubi robić na szydełku, na pewno szybko się w tym odnajdzie, ja niestety mogłem jedynie pooglądać.
Brugia jest jednym z tych miast które zapadają w pamięć na długo. W przeciwieństwie do głównego bohatera wspomnianego filmu, czułem się w niej po prostu znakomicie.