Zejście z Pangpemy do Ghunsy było zakończeniem pierwszego etapu treku. Pomimo braku prądu i gorszych warunków niż wtedy, gdy szliśmy w górę cieszyliśmy się, że znów tu jesteśmy. Cieplej, więcej tlenu, można się było normalnie wyspać. Poranek wstał z lekkim mrozem, ale znów piękny. Kilka minut po 7:30 ruszyliśmy w stronę Bazy Południowej. Czekało nas najpierw przejście przez Przełęcz Selele i zejście do sąsiedniej doliny, skąd dopiero daje się do niej podejść.
Przejście podzielone było na dwa dni. Pierwszy rozpoczęliśmy od solidnego podejścia. Prowadziło rzadkim lasem nad Ghunsą. Dopiero stąd można było ocenić jak duża jest miejscowość. Wyróżniała się na tle innych na trasie, ale z opisów wiadomo, że do połowy XX w. była znacznie większa, a dużą część jej społeczności stanowili mnisi buddyjscy. Była to wówczas jedna z głównych tras do Tybetu, a Ghunsa miała na niej duże znaczenie. Po zamknięciu granicy i pacyfikacji Tybetu zniknął i szlak, a wieś podupadła. Teraz odradza się w związku z turystycznym boomem.
Im wyżej podchodziliśmy, tym bardziej zmieniał się las. W pewnym momencie weszliśmy w zagajnik rododendronów i tulipanowców. To było jak bajka czy jakiś film fantasy. Powyginane konary, mchy, prześwitujące słońce. Nie sądziłam, że taki obrazek można zobaczyć naprawdę.
Podejście, choć dość długie nie dawało się aż tak bardzo we znaki. Ponad lasem zaczęliśmy iść grzbietem, z którego rozciągały się piękne widoki, między innymi na dolinę, którą tydzień wcześniej podchodziliśmy do Ghunsy. Wypatrzyliśmy miejscowość Phale, w której mieliśmy postój oraz zabudowania Gyabli, gdzie spaliśmy. Przeszliśmy przez dwie kolejne przełęcze i przed nami pojawiły się zabudowania Selele Camp.
Była to prosta lodga położona pod przełęczą, na niewielkim wypłaszczeniu terenu. Ale okolica była przepiękna. Płynący z wolna zakolami potok, góry, spokój i widok na łańcuch ośnieżonych szczytów. Było jeszcze dość wcześnie i słońce mocno grzało. Najlepszym więc sposobem na spędzenie popołudnia okazał się piknik nad potokiem. Nasze małe, prywatne Seszele, jak nazwaliśmy to miejsce. Do tego świetne jedzenie, w tym zupa na kościach jaka dopełniły błogości.
A najlepsze miało dopiero nadejść. Jak zwykle popołudniu z dolin nadeszły mgły i chmury. I kiedy już zwątpiliśmy, że cokolwiek się tu może wydarzyć, chmury zaczęły się przewiewać tworząc niesamowity spektakl. Na ostatnim planie pojawiła się pokryta śniegiem wielka góra. Okazało się, że to Makalu, jeden z himalajskich ośmiotysięczników. I tak do samego wieczora czatowaliśmy na kolejne przewiewy chmur i pojawianie się widoków.
Rano wczesna pobudka i po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w stronę przełęczy Selele. Wydawało się, że jest blisko, a szliśmy do niej ponad 2 godziny. Ostatni odcinek prowadził po skałach przysypanych śniegiem. Gdy podchodziliśmy obejrzeliśmy się za siebie. I zobaczyliśmy naszego dobrego znajomego, Jannu i jego potężną, niemal pionową ścianę. Przed nami było równie pasjonująco. Ponad innymi niższymi szczytami wynurzyło się w pełnej swej krasie Makalu. Ależ widok. Na przełęczy spędziliśmy dobrą godzinę czekając czy przypadkiem nie podniosą się chmury i zza nich nie wyjrzy wierzchołek Everestu. Nie udało się jednak. Aż tak łaskawą pogoda nie była.
Wejście na przełęcz Selele było jednak dopiero początkiem drogi do sąsiedniej doliny. Przed nami były kolejne 2 przełęcze i mordercze dla kolan zejście do Tseram. Pogoda znów zadziałała zgodnie ze swoim zegarem. Ledwie minęło południe spowiła nas mgła i chmury. Zrobiło się mało przyjemnie. Tak doszliśmy do ostatniej przełęczy i zaczęliśmy zejście. Dwie godziny ciągłej drogi w dół, zakosami i wąskimi zakrętami. Po drodze stanęliśmy raz przy pasterskim szałasie, który był też małym tea housem. Chmury nieco się rozwiały i pokazały nam wierzchołek siedmiotysięcznika Kabru. Gdyby tak dało wychylić się bardziej w lewo to ukazałaby się i Kanczendzonga. Ale to akurat był cel na kolejny dzień, a nam na razie zależało przede wszystkim na zejściu do Tseram.
Doszliśmy w końcu do maleńkiej wioski składającej się z dwóch hotelików i 3-4 kamiennych domów. Warunki znów mocno prymitywne, prąd tylko z paneli więc brak możliwości ładowania sprzętu. Ale po tak ciężkim dniu bardziej interesowała nas po prostu możliwość zrzucenia plecaków i zjedzenia czegoś ciepłego. Trzeba było zebrać siły przed kolejnym dniem i dojściem do Bazy Południowej.