Po trzech latach od pierwszego pobytu wróciłam do Nepalu. Na kolejny treking w Himalajach, tym razem pod Kanczendzongę. Wróciłam nie spodziewając się jakichś większych zaskoczeń, z trochę większym doświadczeniem w wysokich górach, nastawiona na piękne widoki, ale już z mniejszym ciśnieniem niż za pierwszym razem.
Myślałam, że Nepal nie zaskoczy mnie już niczym. A jednak bardzo się myliłam. Niby te same Himalaje, niby to samo Katmandu, a było zupełnie inaczej.
Na szczegółowy opis samego trekingu i pobytu przyjdzie jeszcze czas. Na razie próbuję przede wszystkim poukładać te pierwsze wrażenia. Bardzo różnorodne, barwne i intensywne. Składające się na miesiąc życia jakby w innym świecie.
Podobnie jak niemal wszyscy przybywający do Nepalu turyści zaczęliśmy naszą przygodę w Katmandu. Lotnisko tym razem było pustawe i senne. Nie było kłębiącego się tłumu, procedura wizowa przebiegła bardzo sprawnie. Gdyby nie to, że początkowo wbito mi wizę 15 dniową zamiast 30 dniowej, o czym zorientowałam się już przy odbiorze bagażu to w zasadzie można by całe wydarzenie pominąć.
Zaskoczył nas też brak korków w drodze z lotniska. Podobnie zresztą było niemal przez cały pobyt w Katmandu na początku i końcu wyjazdu. Z poprzedniego razu zapamiętałam potężny uliczny chaos i niekończące się stanie w korkach. Tym razem przejazdy zajmowały nam zdecydowanie mniej czasu.
Jednak największy szok przeżyliśmy po wyjściu z taksówki na Thamelu, w turystycznej części Katmandu, gdzie znajdują się hotele, restauracje i mnóstwo agencji podróży oraz sklepów. Było czysto! Ulice zmiecione, ograniczony ruch uliczny, nic nie płynęło rynsztokiem, pod ścianami domów nie walały się śmieci i resztki. Szok. W kolejnych dniach coraz szerzej otwieraliśmy oczy widząc ludzi, którzy codziennie po kilka razy zamiatali ulice, zbierali śmieci, a nawet je segregowali. To zmiana, która jest potężnym krokiem. Wprawdzie mam podejrzenia, że obecnie wymuszonym przez jakieś kary (muszą być naprawdę dotkliwe), ale może z czasem doprowadzi do zmiany mentalności.
Przed trekiem w Katmandu spędziliśmy niewiele czasu. Tyle, żeby załatwić sprawy w agencji i przygotować się do wyjazdu na wschód, pod Kanczendzongę.
I tu nastąpiła druga część zaskoczenia. Zobaczyłam inny Nepal. Nieturystyczny, jeszcze niedotknięty falą masowej turystyki. Jadąc, wiedzieliśmy, że trek do baz pod Kanczendzongą jest w miarę nowy i jeszcze nie stał się celem zmasowanego turystycznego najazdu, ale jednak nie spodziewałam się, że będą dni, gdy na trasie nie spotkamy nikogo, a w lodgach będziemy jedynymi gośćmi.
Przekładało się to na obsługę bo w wielu miejscach nie było nawet menu i było ono tworzone od ręki dla naszych potrzeb. Ale wbrew temu, co czytaliśmy przed wyjazdem nie byliśmy skazani na jedzenie dal bhata przez ponad dwa tygodnie. W większości miejsc dało się zjeść smacznie i w przystępnych cenach. A na nocleg w Bazie Północnej pod Kanczendzongą na wysokości prawie 5200 m n.p.m. byliśmy przygotowani ze swoimi liofilami i jetboilami. Te zresztą przydały się także do gotowania wody niżej. A prawdziwym hitem okazały się kupione przed wyjazdem filtry do wody. Dzięki temu mogliśmy ją brać bezpośrednio z ujęć. Bo, i to też było zaskoczenie wody butelkowanej praktycznie na całej trasie nie było.
Dużym problemem był też dostęp do elektryczności. Przez ponad 10 dni nie mieliśmy możliwości ładowania akumulatorów w aparatach czy telefonów. Gdyby nie powerbanki byłoby ciężko. Problemów takich zupełnie nie pamiętam spod Manaslu. Tam prąd był, czasem płatny, ale był. Podobnie z zasięgiem i dostępem do internetu. Tutaj jednak był, jak to powiedział nasz nepalski przewodnik Raj, jeszcze Dziki Wschód.
Czy nam te mniej cywilizowane warunki przeszkadzały? Zdecydowanie nie. Na tym treku było znacznie więcej autentyczności. Zaskoczyło mnie to, że nie było tu większych wiosek. Raczej osady i przysiółki oraz pojedyncze gospodarstwa. Niżej mnóstwo pól ryżowych, samodzielnych gospodarstw. Dużo domów zbudowanych z plecionych mat. I ludzie żyjący swoim życiem, jeszcze nie widzący turysty jako swojego jedynego źródła dochodu. To było bardzo fajne odczucie być w miejscu, które wciąż czeka na swoje wielkie odkrycie.
Że ono nastąpi, nie mam wątpliwości. Za piękna jest to trasa, zbyt majestatyczne góry by można było odpuścić. Pewnie za 2-3 lata powstanie więcej hotelików, a trasa stanie się znacznie bardziej popularna. Na razie jednak cieszę się, że widziałam to zanim ruszyła główna fala. Tak, jak 3 lata temu jeszcze na spokojnie przechodziliśmy trek pod Manaslu. Dziś są tam tłumy. Wtedy było pustawo.
Na koniec ogromnym zaskoczeniem okazała się wycieczka na przedmieścia Katmandu na górę Chandragiri. Wjechaliśmy na nią kolejką linową i… nastąpiła himalajski zawrót głowy. Siedem ośmiotysięczników widocznych na wyciągnięcie ręki, ponad chmurami. Wspaniały zachód słońca był uwieńczeniem pobytu w Nepalu. Na pewno nie ostatniego bo na pewno czeka tu jeszcze wiele zaskoczeń.