24 lipca 2018
Dystans dzienny: 84 km
Dystans całkowity: 1378 km
Wstaliśmy z samego rana i uraczyliśmy się polowym śniadankiem z fasoli i ajwaru. I oczywiście czarnej jak smoła kawy. Niczym kowboje. Planowany dystans nie był specjalnie długi ale po drodze było trochę gór, które na mapie wyglądały stromo, a słońce paliło od rana.
Początek trasy był jeszcze w miarę równy, jechało się szybko i przyjemnie. Celje nie zrobiło na nas wrażenia – ot miasteczko przemysłowe które przypadkiem jest jednym z największych w kraju. Zatrzymaliśmy się tylko na krótki popas i śmignęliśmy dalej w stronę gór.
Zrobiło się trudniej, choć nie aż tak jak oczekiwałem. Sunęliśmy się powoli ale konsekwentnie, nawadniając się przy każdej możliwej okazji. Nad nami kilometrami ciągnęła się budowa wielkiej estakady, która masakrycznie psuła widoki, ale przynajmniej mieliśmy trochę cienia. Zatrzymaliśmy się na szczycie by wsunąć jakieś kalorie. Okazało się że serwują tam naprawdę epickie pączki. Takie wielkości dorodnego arbuza. W porównaniu z naszymi było to może jak 3-4 w jednym. Można było najeść się na cały dzień za jednym zamachem.
Zjazd był o dziwo wyjątkowo przyjemny. Zwykle boję się rozpędzać na wąskich górskich drogach bo jest to dość niebezpieczne zarówno dla mnie jak i otoczenia. Tutaj jednak dzięki temu że ruch był znikomy a jezdnia ciut szersza udało nam się sprawnie pokonać ten pozornie trudny odcinek i byliśmy już na prostej drodze do stolicy.
Na miejscu byliśmy znacznie szybciej niż się spodziewałem. Mogliśmy więc spokojnie zameldować się w hostelu, zjeść obiad, a nawet trochę pozwiedzać. Hostel okazał się drogi, badziewny i nieklimatyzowany, a upał dawał już nam w kość. Niestety nic lepszego nie było. Humor poprawił nam obiad, jedliśmy jakieś tutejsze lokalne kiełbaski których nazwy niestety nie zapamiętałem. Na burka musiałem poczekać do rana bo piekarnie były już nieczynne. Piwo nadal było kiepskie.
Korzystając z okazji przeszliśmy się trochę po mieście. Nie miałem pojęcia czego się spodziewać po Lublanie, bo raz że nigdy nie byłem, a dwa że nawet żadnych przewodników nie czytałem. Dzięki temu mogłem dać się przyjemnie zaskoczyć. Symbolem miasta jest smok, zwany tutaj bardziej swojsko żmijem. Mimo znacznej odległości czuć tu wyraźnie pokrewieństwo słowiańskiej kultury. Tutejsze legendy przypominają nieco te nasze chociażby o smoku wawelskim. Kontynuowaliśmy spacer przez ładną, zadbaną starówkę. Podziwialiśmy piękne budynki i liczne mosty nad rzeką Lublanicą. Położony na stromym wzgórzu zamek postanowiłem już zwiedzić następnego dnia.
W końcu po dłuższym marszu wróciliśmy do hostelu. Zdążyliśmy jeszcze zrobić pranie. Było tak gorąco że ledwo dało się spać i to przy otwartych oknach na oścież. Siedzieliśmy długo tej nocy gadając i wspominając dotychczasowe przygody. W końcu był nasz ostatni wspólny dzień wyprawy i nasze drogi się rozejdą – ja pojadę dalej na południe do Włoch, a Ville na północ do Tolmina. Wzbudziło to w nas lekkie przygnębienie…