Półwysep Mani- trochę inny kawałek Grecji

Podróżując przez Peloponez dotarłam w październiku na Półwysep Mani. To środkowy „paluch” Peloponezu, kraina, gdzie góry i morze łączą się ze sobą w harmonijny sposób dając obudowę dla niezwykłej architektury.

Mani może objechać spokojnie w ciągu jednego dnia. O ile oczywiście nie ma się wstrętu do trochę gorszych (ale wciąż asfaltowych), krętych i wąskich dróg. Poznawanie tego terenu zaczęłam od niewielkiej miejscowości Pyrgos Dirou, w okolicach której znajdują się wspaniałe jaskinie. Trzeba do nich zjechać na sam brzeg morza, krętą drogą od miejscowości. Przy kasie dowiedziałam się, że niestety, ale po deszczu który padał cały poprzedni dzień i pół nocy nie da się niestety zobaczyć jaskiń w całości. Są one bowiem w dużej części wypełnione wodą, a jej poziom podniósł się tak, że nie da się bezpiecznie przepłynąć łodziami całej trasy. Cena biletu wstępu została obniżona w związku z tą niedogodnością, trasa skrócona, a ja jednak chciałam zobaczyć jaskinię. Początek trasy to zejście do sporej komory. Już tutaj widać wspaniałą szatę naciekową sklepienia oraz ścian. Tutaj, na brzegu podziemnej rzeki czekały łodzie. Wraz z kilkoma innymi osobami wsiadłam na pokład. Przez kolejnych kilkanaście minut płynęliśmy niskimi, oblepionymi stalaktytami i skalnymi draperiami korytarzami. Po osiągnięciu drugiej przystani pozostał jeszcze prawie półkilometrowy odcinek trasy pieszej, równie atrakcyjny pod względem widoków co część zalana wodą.

Z jaskiń ruszyłam na południe wzdłuż wybrzeża. Chciałam dojechać na Przylądek Tenaro, który starożytni Grecy uznawali za miejsce, gdzie znajduje się wejście do Królestwa Hadesa. Trasa wiła się wzdłuż wybrzeża odsłaniając kolejne zatoczki, maleńkie plaże, przylądki. Było pusto, jakiekolwiek samochody mijały mnie raz na jakiś czas. Po drugiej stronie otwierał się widok na porośnięte niskimi zaroślami góry, u podnóża których rosły gaje oliwne. Między tą surową, ale piękną przyrodą pojawiały się cały czas wieże mieszkalne. To rzecz charakterystyczna dla Mani, osadzona głęboko w tutejszej historii i tradycji. Wieże zaczęto budować już w średniowieczu, dla obrony przed najazdami (a także gniewem sąsiadów). Zwyczaj stawiania właśnie takich domów przetrwał do dziś. Najpiękniejsza ze zbudowanych z wież osad to Vathia. Znajduje się na wzniesieniu i wygląda z daleka jak zamek. W wieżach mieszkają do dziś tutejsi mieszkańcy, a część z nich wynajmowana jest na apartamenty letnie.

Im dalej na południe, tym miejscowości było mniej, a krajobraz robił się bardziej surowy. Gdzieniegdzie, nad zatoczkami migały niewielkie, kamienne hotele budowane na wzór tutejszych domów. W końcu droga się skończyła polnym parkingiem przy tawernie. Dotarłam niemal na Tenaro. Niemal, bo na skraj przylądka trzeba stąd iść jeszcze godzinę. Niestety, nie mogłam sobie na to pozwolić. Zajrzałam tylko na plażę, do zarośniętych grot, gdzie miało się znajdować zejście w Zaświaty oraz na wzniesienie, gdzie można zobaczyć pozostałości greckiego tolosa.

Wracając na północ zjechałam jeszcze do miasteczka Gerolimenes znajdującego się nad niewielką zatoką. Cisza, spokój, kamienne domy, morze o nieziemskim zielono-niebieskim kolorze. Sielanka. I jeszcze te tawerny nad brzegiem. Pora była odpowiednia więc zjadłam tu obiad. Owoce morza i małe rybki dopełniły wspaniałej atmosfery miejscowości.

A potem pojechałam dalej na północ w stronę Kalamaty, która także okazała się kolejnym miłym zaskoczeniem Peloponezu.


Booking.com