Kto wybiera się do Maroka, nie może nie natknąć się na wszem i wobec reklamowane oferty wycieczek na pustynię. Dwa najpopularniejsze punkty wypadowe pustynnych wypraw to Zagora oraz Merzouga. My wybraliśmy tę drugą miejscowość – ze względu na nieco łatwiejszy dojazd z Fezu, gdzie lądowaliśmy, a przede wszystkim na rzekomo piękniejsze i bardziej piaszczyste krajobrazy.
Po nocy spędzonej w autobusie linii Supratours (która na nasze nieszczęście nie oszczędza na klimatyzacji), zziębnięci i niewyspani wylądowaliśmy na przystanku w Merzoudze, gdzie, zgodnie z informacjami wszystkich forów internetowych, powitała nas grupa ubranych po beduińsku mężczyzn. Panowie w najróżniejszym wieku, przekrzykując się nawzajem, oferowali nam „dezert tur, wery czip”, nie dając nam nawet dojść do luku bagażowego po odbiór plecaków. Po krótkiej chwili daliśmy się „złowić” jednemu z nich, zostaliśmy dowiezieni do hotelu z widokiem na Erg Chebbi i tu, po około 2 godzinach odpoczynku, rozpoczęła się nasza wyprawa na Saharę.
Przewodnik zaprowadził nas do zaparkowanych pojazdów, którymi mieliśmy przemierzać piaski pustyni, zapakował niezbędną wodę do sakw i ruszyliśmy w drogę. Pojazdami były oczywiście wielbłądy. Czekało nas kilka godzin na grzbiecie tych zwierząt, co – jak się miało okazać – zaowocowało dwudniowymi zakwasami mięśni grzbietowych. Pomijając jednak te drobne niewygody, taka przejażdżka to niesamowita frajda! A krajobrazy rzeczywiście nieprawdopodobnie piękne, jak z filmów.
Podczas wędrówki większość czasu piaszczyste wydmy ciągnęły się po horyzont, jednak bywały i takie momenty, gdy widać było z daleka obozowiska lub też zupełnie płaskie fragmenty pustyni o kamienistym dnie. Nie należał do rzadkości również widok innych karawan z turystami czy jeżdżących po wydmach samochodów terenowych (w okolicy organizowane są również wycieczki zmotoryzowane). Psuło to nieco wrażenie „dzikości” tego miejsca, ale nie na tyle, by miało to zaważyć na ogólnym wrażeniu wyprawy.
Około czterech godzin spędziliśmy w części kamienistej pustyni – w opuszczonej wiosce Beduinów, gdzie obecnie żyje jeszcze na stałe jedna rodzina. Tu uraczono nas obiadem, a po nim mogliśmy pospacerować po okolicy, a także przyjrzeć się dokładnie temu jedynemu nadal funkcjonującemu domostwu wraz z obejściem. Księżycowy krajobraz z opuszczonymi i nieco już zniszczonymi budynkami łudząco przypominał scenerię z „Gwiezdnych Wojen.”
Po sjeście w wiosce wkroczyliśmy ponownie w rewiry piaszczyste, gdzie znajdowało się obozowisko, w którym mieliśmy spędzić noc, a wcześniej obejrzeć widowiskowy zachód słońca. Musieliśmy w tym celu wspiąć się dość wysoko na jedną z wydm, co w grząskim piasku nie było najprostszym zadaniem. Barwy i odcienie, jakie przybiera pustynia o tej porze dnia, są nie do opisania. Była to zdecydowanie jedna z najpiękniejszych chwil wyprawy. Niestety, zmierzch zapada na pustyni bardzo szybko i chwila, jak to z tymi pięknymi bywa, szybko minęła, pogrążając Saharę w ciemnościach.
Noc na pustyni jednak również ma ogromny urok. Z dala od wszelkich ludzkich osiedli panowała tu całkowita ciemność i cisza. W takich warunkach można spędzić długie upojne godziny, gapiąc się w gwiazdy i wypatrując meteorów. Wbrew temu, czego uczono mnie na lekcjach geografii, noc nie była aż tak chłodna jak można by się spodziewać (być może dlatego, że byliśmy w pustyni stosunkowo „płytko”). Pod koniec października temperatura za dnia wynosiła ok. 28 stopni, w nocy zaś spadła do dwunastu. Dobrze przygotowane namioty w obozowisku dawały doskonałe schronienie przed chłodem, a w miarę porządny śpiwór pozwalał nawet na spędzenie nocy pod gołym niebem bez uszczerbku na komforcie termalnym naszego ciała.
Obudzono nas przed świtem, byśmy mogli jeszcze raz ujrzeć Saharę w jej najpiękniejszej odsłonie – podczas wschodu słońca. Po ostatnich „achach” i „ochach” zaprowadzono nas z powrotem do Merzougi, gdzie wycieczka dobiegła końca.