Po zeszłorocznym długim wyjeździe i trekkingu w Nepalu, w tym roku miało być krócej i mniej spektakularnie. Po długich namysłach i kilkukrotnych zmianach planów wybór padł ostatecznie na Dolomity Brenty. Miały być via ferraty, piękne widoki no i przede wszystkim miało być cieplej niż na dużych wysokościach w Nepalu. Jednak im bliżej było wyjazdu, tym bardziej stawało się jasne, że o cieple raczej można zapomnieć. Niemniej prognozy dawały duże szanse na słońce. Tyle, że przy niskich temperaturach.
W niedzielę wczesnym popołudniem dotarliśmy z Trydentu do Madonna di Campiglio. Stąd kolejką gondolową wyjechaliśmy na grzbiet. Pogoda nie zachęcała. Padał mokry śnieg, było mglisto. W pierwszej kolejności zajrzeliśmy więc do schroniska Stoppani z myślą, że nigdzie tego dnia nie pójdziemy. I tu pierwsza niespodzianka – schronisko zamknięte, noclegów nie ma, działa tylko bar. Cóż było robić. Przebraliśmy się w cieplejsze ciuchy i ruszyliśmy do schroniska Tuckett. Przestało padać, chmury i mgły podnosiły się pokazując fragmentaryczne widoki. Już to co widzieliśmy było piękne. Do schroniska dotarliśmy po niecałych trzech godzinach. Pierwsze zaskoczenie: schronisko jest nieogrzewane. W sumie logiczne- są czynne sezonowo więc nie ma sensu utrzymywania instalacji, która w zimie zamarznie. Puchowe śpiwory się przydały.
Ranek wstał mroźny, ale słoneczny. Widoki zapierały dech. Piękne, niczym wyrzeźbione góry, mgły w dolinach, a nad nimi trawiaste grzbiety, po drugiej stronie doliny ośnieżone szczyty. Tylko, że ślisko było. W doskonałych humorach ruszyliśmy do schroniska Brentei. Całą drogę towarzyszyły nam wspaniałe panoramy. I jakoś nie chciało się wierzyć w prognozy mówiące o opadach śniegu już w nocy. Ze schroniska zrobiliśmy sobie krótki wypad w stronę Alimonty i przełęczy. Ale popołudniu zaczęło się mocno chmurzyć. Nadeszła też mgła. Ciągle jednak było dość ciepło. I tak, bez większych wątpliwości co do wyjścia następnego dnia do schroniska Tossa poszliśmy spać.
To co rano zobaczyliśmy za oknem wbiło nas lekko w podłogę. Śnieg. Leżało go już dobrych parę centymetrów, a sypał dalej. Do tego wiało niemiłosiernie. Nie było mowy o wyjściu gdziekolwiek. Spędziliśmy dzień patrząc jak na parapecie powiększa się zaspa. Około południa wpadło kilka niewielkich grupek niemieckich, które robiły odwrót ze schroniska Alimonta. O chodzeniu po ferratach na najbliższe dni można było zapomnieć. A do tego większość ludzi chodzi tam bez ciepłych ciuchów i wyposażenia zimowego. Atmosfera siadła.
Kolejny ranek przywitał nas za to słońcem i błękitnym niebem. Śnieg leżał, z dachu zwisały sople. Przed nami w stronę schroniska Tossa wyszło dwoje Niemców. Ruszyliśmy po ich śladach. Wąskim, zasypanym śniegiem trawersem. Tam, gdzie zawiał wiatr zaspy sięgały prawie po pas. Dojście na przełęcz, które według opisów trwa około 2 godzin, nam zajęło dwa razy tyle. A po drugiej, wschodniej stronie zobaczyliśmy inny świat. Śnieg topniał, było widać trawę. Tam słońce operowało od rana. Doszliśmy do wspaniale położonego schroniska Tossa e Pedrotti. Dla tych widoków warto było się męczyć. Udało nam się odbyć jeszcze krótki popołudniowy spacer, podczas którego zobaczyliśmy, że wprawdzie normalne ścieżki są w miarę do przejścia, ale na skałach zalega lód.
Decyzja zapadła szybko. Zostajemy tu na 2 kolejne dni. Z ferrat nici, ale przynajmniej pochodzimy dolnymi ścieżkami. A pogoda się ustabilizowała. Przez dwa dni witały nas różowo- złote poranki z temperaturami około zera, które zmieniały się w piękne słoneczne dni. Widoczność przekraczała 100 kilometrów, skały wyglądały jakby je ktoś specjalnie wyrzeźbił. Ale każdy kontakt z nawet najprostszymi fragmentami ferrat podnosił adrenalinę. Za załomami, gdzie nie dochodziło słońce ze skał zwieszały się potężne sople, które w każdej chwili mogły spaść na głowę (że tak się dzieje sprawdziłam na własnym kasku). Pod nogami lód. W raczkach i kaskach, przypięci lonżami do lin zabezpieczających pokonywaliśmy odcinki, które w normalnych warunkach nie sprawiłyby najmniejszego problemu. Na wyższe „prawdziwe” ferraty nawet nie próbowaliśmy wchodzić. Dolomity Brenty odpłaciły nam się za zmarnowany dzień w schronisku. Ale pozostał niedosyt. Taki sportowy, związany z wyjściem na wyższe ubezpieczone drogi. Na pewno wrócimy. Tyle, że latem, gdy wprawdzie popołudniami gonią burze, ale przynajmniej nie ma niebezpieczeństwa związanego z zalodzeniem szlaków.