Kiedy kilka lat temu podróżowaliśmy po Gruzji w naszym planie nie mogło zabraknąć miejscowości Kazbegi. Nie po to by wejść na Kazbek. To wymaga aklimatyzacji, sprzętu i bodaj minimalnego rozeznania w poruszaniu się po lodowcu. Tego nie mieliśmy. Wypożyczanie sprzętu też nam się nie uśmiechało. Poza tym Kazbegi miało kończyć nasz trekking. Więc plan zakładał jedynie nocleg nad miejscowością i trochę łażenia po okolicy. Z widokami na okoliczne góry rzecz jasna.
Pierwotnie chcieliśmy tu przyjść z Chewsuretii. Miało nam to zająć około 3-4 dni. To był jeszcze czas sprzed tanich lotów i naprawdę masowej turystyki w Gruzji, a co za tym idzie i sprzed całkiem nieźle obecnie rozwiniętego transportu do wyżej położonych miejscowości. Wydawało się, że jedyną możliwością opuszczenia Szatili będzie przejście górami do Kazbegi. Spotkała nas jednak spora niespodzianka.
Schodząc do Szatili spotkaliśmy polski off road. Dwa samochody terenowe, w jednym z nich tylko jeden człowiek. Po krótkiej rozmowie dogadaliśmy się najpierw na podwózkę jakieś 10 km z Mutso do Szatili. A potem rozmawiając w drodze dowiedzieliśmy się, że oni zmierzają na Gruzińską Drogę Wojenną i do Władykaukazu na przejście graniczne. Nie namyślając się wiele zapytaliśmy o możliwość dojazdu do Kazbegi. Gór mieliśmy już trochę dość, chcieliśmy zwiedzać Gruzję, a takie rozwiązanie dawało nam 3 dodatkowe dni. I tak wieczorem znaleźliśmy się na biwaku nad jeziorem Ananuri. Było dużo czaczy, a poranka niektórzy nie chcieliby pamiętać.
Około południa następnego dnia pożegnaliśmy rodaków, którzy pomknęli w kierunku granicy i stanęliśmy na głównym placyku Kazbegi nazywanego też Stepancmidą. Nie jest to najbardziej porywające spośród gruzińskich miast. Ot mieścina jakich wiele, z targiem, kilkoma sklepikami i kawiarniami. Jednak dojazd do niej dostarcza nie lada emocji. Ponad 100 kilometrów wąskiej, krętej a przy tym dość ruchliwej drogi zapewnia sporo adrenaliny oraz przepiękne górskie widoki. Zatrzymywaliśmy się kilka razy by robić zdjęcia albo przepuszczać stada krów, które nie wiedzieć dlaczego środek drogi uznawały za najlepsze miejsce do odpoczynku.
Po zrobieniu zakupów ruszyliśmy w górę. Naszym celem był kościółek Cminda Sameba. Stoi on samotnie około 4 kilometry od Kabegi, ponad wioską Gergeti na tle wznoszących się w górę szczytów. To miejsce o wyjątkowym uroku o każdej porze dnia. Położony na wysokości 2170 metrów nad poziomem morza klasztor wybudowano w XIV wieku. Wyróżnia się ciekawymi zdobieniami kamieniarskimi. Na prowadzącym do niego odsłoniętym grzbiecie można było rozbić namiot. A ponad nami wznosił się dostojnie Kazbek. Jego kopuła raz po raz tonęła w chmurach. Góra jest dość kapryśna i ciężko trafić na niej na zupełnie stabilną, ładną pogodę. Nam kilka razy udało się spojrzeć na odsłonięty szczyt. A wokół nas rozciągały się górskie łańcuchy poprzecinane głębokimi dolinami.
Samopoczucie po nocnej imprezie było mocno średnie więc czas podzieliliśmy między racjonalny odpoczynek, a spacery po okolicy. Nie chciało się nam chodzić daleko. Ważniejszy było samo przebywanie w tak pięknym miejscu. Pół dnia upłynęło nam leniwie. Wieczorem góra zaczęła się coraz mocniej odsłaniać, ale w oddali pojawiły się gęste chmury.
Kiedy wstaliśmy rano Kazbeku nie było. Tonął w gęstej szarej czapie. Siąpił deszczyk. I wyglądało na to, że pogoda właśnie powiedziała „koniec tego dobrego”. Zeszliśmy więc w dolinę i złapaliśmy busa do Tbilisi. Pozostało ruszyć na zwiedzanie Gruzji.
Booking.com