Czyli o tym jak nie umrzeć na zawał w czasie podróży dżipem przez góry, jak nie zapalać kuchenki benzynowej i jak łapać stopa w samym środku gór.
W 2012 roku do Gruzji nie latały jeszcze tanie linie lotnicze z Polski. Ale i tak naszych rodaków było tu mnóstwo, w porównaniu z turystami z innych krajów. Już wtedy Gruzja miała opinię kraju wyjątkowo przyjaznego Polakom. Postanowiliśmy się z kolegą przekonać czy to prawda.
Plan na wyjazd obejmował około tygodniowy trekking w Tuszetii i Chewsuretii znaną trasą z Omalo do Szatili, a potem zwiedzanie południowej i wschodniej części Gruzji. Pewnie od tego czasu trochę się pozmieniało w dostępności tamtejszych tras. Wtedy były dwa największe problemy – jak dojechać do Omalu i jak wydostać się z Szatili. Pierwszy rozwiązywalny był przy pomocy odpowiedniej ilości pieniędzy. W ostatniej miejscowości przed górami można było wynająć dżipa z kierowcą, który po odpowiednio długich negocjacjach schodził do akceptowalnej ceny za przejazd. Odpowiedni motywator pozwolił także na uzgodnienie, że docelowo zawiezie nas do Dartlo, oszczędzając nam pół dnia drogi przez niezbyt ciekawy widokowo, zarośnięty grzbiecik. W ten sposób wczesnym popołudniem ruszyliśmy w stronę Omalo. Dwugodzinna jazda przez góry była jednym z bardziej ekstremalnych doświadczeń w moim życiu. Wysokość i wąska droga nie była tu jednak największym problemem. Był nim raczej kierowca, który zachowywał się na drodze szerokości samochodu jak na kilkupasmowej autostradzie. Niemal każdy zakręt przyprawiał nas w tej sytuacji o zawał bo zza niego mogło coś „wyskoczyć” z równą prędkością. A to skończyłoby się niechybnie w przepaści, kilkaset metrów niżej.
W końcu około 15 dotarliśmy do Dartlo. Kierowca zawrócił i odjechał wyrzucając spod kół żwirek, a my zostaliśmy przy ruinach niewielkiego kościółka. Nieco dalej znajdowało się kilkanaście kamiennych budynków z charakterystycznymi mieszkalnymi wieżami. I góry. Zielone, pokryte łąkami, wyjątkowo piękne. Stwierdziliśmy, że nie ma co zostawać tu do wieczora, trzeba ruszać dalej. Trasa wiodła dość szeroką drogą wzdłuż rzeki. Mijaliśmy kolejne zbudowane z kamieni osiedla. Pojawiały się też charakterystyczne kamienne wieże, które budziły nasz wielki entuzjazm. Na spotkanie wychodziły stada krów i owiec. Co jakiś czas pojawiali się chłopcy na koniach. Turystów praktycznie nie było. Minęliśmy tylko jeden konny trek z Izraela. Jako, że zaczęło się mieć ku zachodowi stwierdziliśmy, że czas się rozbić na nocleg.
Akurat mijaliśmy wioskę Parsma i tu nad brzegiem rzeki rozbiliśmy namiot. Był to jednocześnie nasz pierwszy wieczór z pożyczoną od znajomego kuchenką benzynową. Teoretycznie umieliśmy ją obsługiwać. W praktyce paliło się wszystko wokół, oprócz palnika. Naszym próbom przyglądali się z drugiego brzegu rzeki rozbawieni mocno pasterze. W końcu palnik zapłonął, a nam udało się ugotować jedzenie. Nagle usłyszeliśmy gwizd i obok nas wylądowała plastikowa butelka z czymś żółtym. Jak się okazało to pasterze podzielili się z nami swoją benzyną bo uznali, że trochę za dużo jej wypaliliśmy. Nie był to ostatni przejaw gruzińskiej gościnności na tym wyjeździe.
Kolejny dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie. A to za sprawą wspomnianych już pasterzy. Około 4:30 stado przelazło przez nasze obozowisko stawiając nas na nogi w jednej chwili. Niedługo później zaczęło świtać więc zwinęliśmy namiot, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy dalej. Najpierw do Girevi, gdzie znajduje się posterunek straży granicznej. Musieliśmy wyrobić sobie permit na poruszanie się w strefie nadgranicznej i wpisać się do książki meldunkowej. Poszło sprawnie. No może poza faktem, że zostałam wpisana jako bagaż Łukasza. Czyli przepustkę dostał on, a ja byłam w niej umieszczona jako coś między własnością a osobą towarzyszącą.
Za Girevi dolina rozdzieliła się na dwie odnogi. Mapa, którą mieliśmy nie za bardzo uwzględniała ten drobny szczegół. W końcu, po konfrontacji z kompasem i informacjami, które mieśmy od znajomych wybraliśmy prawą odnogę. Jak się okazało słusznie. Powyżej Girevi natknęliśmy się już tylko na jedną opuszczoną wioskę, w której czasami nocują pasterze. Kamienne, porośnięte rdzawymi porostami wieże i domy sprawiały na tym pustkowiu niesamowite wrażenie. Im dalej, tym dolina stawała się bardziej wąska. Zaczęły się też wyłaniać pobielone górskie szczyty. Nad naszymi głowami co jakiś czas przelatywały wojskowe śmigłowce. Urozmaiceniem pustego krajobrazu były stada pasących się owiec. Jedno zagrodziło nam drogę. Wraz z owcami pojawił się potężny, warczący pies. Próbowaliśmy obejść owce z daleka. Nic z tego. Bydle rzucało się, gdy tylko mijaliśmy jakąś tylko jemu znaną linię. W końcu zaczęliśmy nawoływać pasterzy. Jeden z nich pojawił się po około 15 minutach. Pies widząc pana złagodniał natychmiast jak baranek. Pasterz przywitał się serdecznie, pozwolił przejść i stwierdził, że czego my się tego psa boimy, to przecież taki „choroszyj sobaczka”. Taaa… choroszyj, z zębami którymi mógłby z łatwością odgryźć ramię.
Im późniejsze popołudnie się robiło tym bardziej niepokoiliśmy się, gdzie przyjdzie nam spać. Woda była tylko głęboko w wąwozie, zejście do niej w zasadzie niemożliwe. Ale trzymaliśmy się wskazówki znajomego – trzymajcie się rzeki, tam będzie miejsce na rozbicie namiotów. Jak tam dojdziecie, to będziecie wiedzieć, że to to. Dziś to tłumaczenie może dziwić, ale cztery lata temu tamte okolice były jeszcze dość słabo schodzone przez polskich turystów, a map praktycznie nie było, poza szkicami parku narodowego. I rzeczywiście, około 17 znaleźliśmy się w rejonie źródliskowym doliny. Rozległa łąka z licznymi małymi potokami zachęcała do rozbicia namiotu. Zresztą widać było ślady po ogniskach i obozowiskach. Tak, zdecydowanie wiedzieliśmy, że to to. Z tego co wiem, dziś w tym miejscu działa regularne pole namiotowe, z zapleczem sanitarnym i wiatą.
Kolejny dzień był mozolnym wchodzeniem w coraz bardziej wysokogórskie krajobrazy. Od łąk przez piargi i osypujące się kamienie wchodziliśmy na przełęcz Acunta. Wiedzieliśmy, że przejście ma się znajdować powyżej właściwej przełęczy więc trzymaliśmy się bardziej ścieżki niż kierunku pokazywanego przez kompas. I tym sposobem jeszcze przed południem stanęliśmy na przełęczy. przed nami była Chewsuretia. Strome zejście prowadziło znów na łąki. I tylko był jeden zasadniczy problem – brak wody. Dopiero bardzo późnym popołudniem udało nam się dojść do miejsca, gdzie ciurkało niewielkie źródełko. Spędziliśmy tu noc ze wspaniałymi widokami na opadającą stromo przed nami dolinę.
Ruszyliśmy w nią następnego dnia rano. Duszno było potwornie, co powodowało, że szło się źle. Minęliśmy opuszczoną wioskę, cmentarz i trafiliśmy na przetartą przez konie i muły drogę do Mutso. A tu niespodzianka. na mostku oznaczenia szlakowe, takie jakieś znajome. Biało- kolorowe. Spotykaliśmy je potem na całej drodze. Jak się okazało kilka dni wcześniej zakończył działalność polski obóz znakarski, który ładnie wymalował szlaki w całej Chewsuretii. Wyżej, na skalnej półce zamajaczyła nam wioska Ardoti, a my szliśmy do Mutso by odmeldować się na punkcie kontrolnym. Nagle naszą uwagę przykuł warkot silników. Z przeciwka zbliżały się dwa dżipy. I kiedy nas mijały dostrzegliśmy na antenie jednego z nich biało- czerwoną flagę. Łukasz krzyknął po polsku „cześć”, auta się zatrzymały. Porozmawialiśmy z rodakami, którzy mieli plan przebicia się przez góry do Gruzińskiej Drogi Wojennej. Po krótkiej rozmowie odjechali, a my wyraziliśmy nadzieję (między sobą), że przejazdu tędy nie znajdą.
I gdy minęliśmy już punkt kontrolny, oddaliśmy przepustki i dość zrezygnowani zaczęliśmy schodzić szutrową drogą do Szatili zagrzmiało. Nie podniosło nam to nastrojów. Grzmoty stawały się coraz głośniejsze, a my zaczęliśmy już kombinować jakby tu przeczekać burzę, kiedy ponownie usłyszeliśmy silniki terenówek. Off Road okazał się być zbyt „off” i panowie postanowili wrócić tradycyjną metodą do drogi. Nawet nie musieliśmy machać. Sami się zatrzymali i zaproponowali zwiezienie do Szatili. Tu zgadaliśmy się, że my też, podobnie jak oni zmierzamy do Kazbegi, tyle, że planowaliśmy to zrobić przez góry. Dzięki temu dwa kolejne dni spędziliśmy w towarzystwie polskiego off roadu, który miał w bagażnikach 3 pięciolitrowe balony gruzińskiej cza-czy (bimber winogronowy). Ale to już temat na inną historię.
Booking.com