24 lipca 2017
Dystans: 104 km
Dzień zapowiadał się paskudnie, ale to nic dziwnego w końcu to poniedziałek. Poniedziałki są do kitu, nawet na wakacjach. Wstałem bladym świtem, ogarnąłem sprzęt i po śniadaniu z gospodarzem wyruszyłem w trasę. Na początek dojechałem do Mindheim gdzie oddałem rower do przeglądu. Za wymianę hamulców i regulacje linek chłopaki skasowali mnie dość sporo, ale muszę przyznać że założyli mi naprawdę solidne v-breaki i w dodatku szybko się z tym uwinęli.
Nie tracą dnia popędziłem dalej. Padający deszcz szybko ostudził mój zapał. Parę razy próbowałem się chować przed deszczem na przystankach autobusowych, ale nie dawało to dobrego rezultatu – były tak nowocześnie zaprojektowane, że absolutnie nie chroniły przed deszczem ani wiatrem. Równie dobrze mogłem jechać dalej. Dopiero później gdy wjechałem już na prowincję znalazłem stary murowany przystanek, który choć najwyraźniej nieużywany, spełnił swoją pierwotną funkcję i mogłem trochę odetchnąć.
Dotarłem do Memmingen, które mogło mi się spodobać, ale było to jedyne miasto jakie dotąd spotkałem które wprowadziło zakazy parkowania dla rowerów na starówce. Trochę się naszukałem miejsca gdzie mogę przypiąć rower, a oczywiście ciągle lało. W końcu jednak udało mi się zrobić trochę zdjęć. Jednak obrażony na durne zakazy szybko pojechałem dalej.
Okolica zrobiła się już trochę odludna, ale miało to swój urok. Zwłaszcza że przestało padać. Chmury dalej jednak wisiały na horyzoncie i nadal nie widać było alp, a Zugszpicę, mogłem oglądać co najwyżej na reklamowych plakatach. Jak się okazało wybudowali tam kolejkę linową, więc może kiedyś uda mi się tam dotrzeć, zobaczyć szczyt i nie martwić się o rower, ale póki co miałem inne plany. Urzekła mnie za to samotna wygódka na szczycie wzgórza stojąca pod drzewkiem. Ciekawe jaki byłby z niej widok przy dobrej pogodzie.
Społeczność znów mi pomogła i dzięki temu nie musiałem męczyć się w mokrym namiocie. Udało mi się znaleźć nocleg u małżeństwa w średnim wieku. Tym razem miałem już trochę problemów językowych, bo niebyt dobrze mówili po angielsku, a ja jeszcze gorzej po niemiecku. Mimo to zdołaliśmy się porozumieć, zjedliśmy razem obiad, pomogli mi zrobić pranie, a nawet zaproponowali mi wieczorną wycieczkę do pobliskiego miasta Wangen. Zgodziłem się bez wahania bo leżało mi nie po drodze, a tak mogłem je spokojnie zwiedzić. Było to jedno z wielu małych, ale za to urokliwych miasteczek położonych w Szwabii. Bogate w charakterystyczną drewnianą architekturę, zdobione, metalowe szyldy i detale, a do tego pełne humorystycznych, acz trzymających klimat starówki pomników. Św. Antonii w otoczeniu świnek był po prostu rozbrajający.
Dzień był w sumie owocny mimo licznych przeszkód terenowych i okolicznościowych. Mimo zmęczenia, długo nie mogłem zasnąć podekscytowany tym że już następnego dnia będę w Szwajcarii.
Booking.com