22 lipca 2017
Dystans: 100 km
Nie pospałem długo. Obudziłem się bladym świtem i wygrzebałem z mokrego namiotu. Szybko zwinąłem manatki i ruszyłem przed siebie. Dzień zapowiadał się paskudnie, ale wkrótce jakby nigdy nic wyszło słońce i potem nawet zrobiło się gorąco. Niestety okolice nie miały zbyt wielu walorów krajobrazowych. Trasa wiodła wzdłuż głównych dróg i w zasadzie poza lasem i asfaltem niczego nie widziałem. Z drugiej strony jednak ścieżek rowerowych jest tu sporo wykonanych z solidnego asfaltu i bez zbędnych udziwnień. Wyznaczoną trasę pokonałem ekspresowo i bez większych kłopotów. Tylko raz, na skutek nieprzemyślanego skrótu musiałem nurkować kilkaset metrów w pokrzywach.
Moim celem była stolica Bawarii – Monachium, trzecie co do wielkości miasto w Niemczech, prawie tak duże jak Warszawa. Sporą część trasy zajęło mi pokonanie miasta. Znalezienie noclegu wśród internetowej społeczności rowerzystów nie stanowiło większego problemu. Moimi gospodarzami okazała się para rowerzystów – chłopak (Roberto) był z Meksyku, dziewczyna (Anika) z Niemiec (ale z Bremy), swojego czasu podróżowali razem rowerami na naprawdę długie dystanse – np. przez obie Ameryki wzdłuż Panamericany. Po zakończeniu wieloletnich wojaży osiedlili się w Monachium, gdzie oboje pracują. Jak się okazało – lepiej nie mogłem trafić. Nie tylko szybko znaleźliśmy wspólny język, ale okazało się Roberto jest tutejszym przewodnikiem rowerowym, więc od razu zaproponował mi profesjonalne oprowadzanie. Swoją drogą ciekawe czy w naszych miastach istnieją takie usługi, bo jakoś nigdy się nie spotkałem, a do fanów meleksów raczej się nie zaliczam…
Trasa wycieczkowa (i to jedna z kilku!) zajmuje tutaj 8 godzin, a w grę wchodzi tylko zwiedzanie z zewnątrz, więc niestety musieliśmy znacznie ją skrócić do najważniejszych miejsc. W końcu mogłem pozwiedzać na spokojnie i porobić trochę zdjęć. Zaczęliśmy od perły architektury neogotyckiej – Maximilianeum – elitarnej szkole założonej przez króla Maksymiliana II w 1857 r. (do zjednoczenia Niemiec w 1871 r. Bawaria była samodzielnym królestwem, ale nawet potem zachowała dużą autonomię aż do 1919 r.), dzisiaj siedzibie lokalnego parlamentu (landtagu). Dalej wjechaliśmy na Marienplatz – czyli tutejsze stare miasto. Płachty remontowe wciąż mnie prześladowały, ale na szczęście udało się obejrzeć najbardziej rozpoznawalne miejsca – przepiękny, neogotycki Nowy Ratusz oraz charakterystyczne wieże, zwieńczone kopułkami katedry Najświętszej Marii Panny. Nie zabrakło też tragicznych akcentów z ostatniej wojny światowej. W jej trakcie miasto mocno ucierpiało, jednak nie w takim stopniu jak Drezno czy Hamburg. Oprócz pozostałości hitlerowskiej architektury, znalazło się miejsce na upamiętnienie stowarzyszenia Białej Róży jednego z nielicznych działaczy antyhitlerowskiej. Działalność stowarzyszenia nie była specjalnie duża – ot drukowanie ulotek i kolportowanie antyhitlerowskich haseł, jednak zapłacili za to najwyższą cenę – wszyscy zostali skazani na śmierć na gilotynie.
Wracając, przejeżdżaliśmy przez Park Angielski – największy śródmiejski park na świecie (sic!). Jest to doskonałe miejsce na relaks po długim zwiedzaniu. Zwłaszcza latem. Z kolei jesienią najważniejszym wydarzeniem są dożynki chmielowe, czyli oktoberfest. Jeśli kiedykolwiek zdecyduję się wziąć w nim udział, to zrobię to na pewno w Monachium. Mam już zaproszenie od moich gospodarzy.
W nocy pogoda tradycyjnie już wywróciła się na lewą stronę, bo z bezchmurnego nieba rozpętała się dość silna burza, która pewnie zmiotła by mój namiot z powierzchni ziemi. Na szczęście jednak tym razem spałem w łóżku i mogłem tylko bezstresowo przewrócić się na drugi bok.
Booking.com