19 lipca 2017
Dystans: 45 km
Wstaję bladym świtem, szybko pakuję toboły na rower i z wolna toczę się na dworzec. Oczywiście jest w remoncie, ale jeszcze wczoraj udało mi się namierzyć optymalną ścieżkę dostępu na peronu. Nie obeszło się bez targania wszystkiego po schodach, ale przecież mam to w domu na odzień – mieszkam na 4 piętrze bez windy, a rower trzymam w mieszkaniu.
Pociąg znalazł się bez problemu – znów był to zabytek z minionej epoki, ale dzięki wysokim peronom nie miałem już kłopotu z załadunkiem. W końcu z lekkim żalem opuszczam Pragę. Długo zastanawiałem się którą stację wybrać, jeszcze przed kupnem biletu, wreszcie zdecydowałem się na Czeskie Budziejowice. Podróż nie trwała długo dzięki temu miałem jeszcze trochę czasu na zwiedzanie. I bardzo dobrze bo nigdy przedtem nie byłem w tym mieście.
Jedyne z czego znane były mi Budziejowice, to bogata tradycja browarnicza. Prawdziwa, a nie wydumana na potrzeby marketingowe. Obecnie co prawda nie jest to najlepsze piwo w Czechach, a i sami Czesi raczej za nim nie przepadają, ale i tak jest lepsze niż niejedno piwo u nas. Najbardziej interesującym wątkiem jego historii jest ponad stuletni spór z amerykańskim browarem z Saint-Louis o tej samej nazwie – który powstał jeszcze w XIX w. inspirowany właśnie czeskim piwem. Kiedy nastał czas rejestrowania nazw handlowych, oba browary miały już swoje długoletnie tradycje. Po latach żmudnych postępowań procesowych zdecydowano o zachowaniu obu nazw, jednak w Europie nie sprzedaje się amerykańskiego piwa pod nazwą Budweiser (czyli Budziejowice), natomiast w Ameryce Północnej piwo z Budziejowic sprzedaje się pod nazwą Czechvar.
Spacerując po mieście odkryłem, że miasto słynie również z produkcji artykułów papierniczych Koh-i-Noor. Ich wyroby znaleźć można w sklepach plastycznych na całym świecie. Jak na małe miasto to całkiem nieźle.
Pospacerowałem trochę po malowniczej starówce z intrygującymi instalacjami plastycznymi na rynku. Potem jeszcze odwiedziłem lokalne muzeum i w końcu wsiadłem wreszcie na rower i pojechałem do pobliskiego Krumlova. Też czeskiego. Czasami mam wrażenie, że Czesi chyba lubią przypominać wszystkim w jakim kraju się znajdują odwiedzający ich turyści…
Ponownie nie miałem zielonego pojęcia czego się spodziewać. Ot wiedziałem tylko że jest tutaj jakiś zamek, więc pewnie będzie ciekawie. Jednak to co zobaczyłem niemało mnie zaskoczyło. Miasteczko okazało się być jednym z najpiękniejszych w całych Czechach, z fantastycznie zachowaną architekturą, a do tego otoczone meandrami, małej tu jeszcze rzeki Wełtawy. Olbrzymi wykuty w granitowej skale zamek stanowił iście bajkowe dopełnienie. Cały kompleks zasłużenie znajduje się na liście UNESCO od ponad 20 lat.
Dzień na szczęście był jeszcze młody więc zdołałem spokojnie wszystko zwiedzić. Zacząłem od zamczyska. Pewnym problemem było zostawienie roweru, ale właściciel pobliskiej restauracji pozwolił mi zostawić go na swoim terenie. Potem zatrzymałem się tam na obiad. Lekko obawiałem się zatłoczenia, ale kolejki do kas biletowych jakimś cudem nie było i mogłem bezstresowo przystąpić do zwiedzania. Część zamku przerobiono na hotel i restauracje, ale i tak było co oglądać. Ściany nierzadko zdobione były przepięknym sgraffito. Sale były dobrze wyposażone i umeblowane co nie zdarza się często w muzeach zamkowych. Nieco makabryczne wrażenie zrobiły zmumifikowane zwłoki w szklanej trumnie w kaplicy. Najbardziej podobał mi się widok z wieży. Panorama miasteczka jest naprawdę przepiękna.
Pogoda zrobiła się nieco kapryśna, ale na szczęście w planie miałem jeszcze obiad. Potem przeszedłem się jeszcze trochę po starówce (choć tutaj praktycznie wszystko jest starówką) i porobiłem nieco zdjęć. Kiedy miałem już dosyć, ruszyłem na poszukiwanie noclegu. Deszcze na szczęście się uspokoiły więc zdecydowałem się na camping. Nie było to trudne bo jadąc wzdłuż Wełtawy można ich znaleźć całe mnóstwo. Po prostu jechałem aż do wieczora i zatrzymałem się przy najbliższym. Rozbiłem namiot nad samą rzeką. Obok mnie chwilę później zatrzymał się ponton wypełniony miłośnikami spływania. Będzie trzeba kiedyś też zacząć się w to bawić. Miałem już stwierdzić, że to był udany dzień, w końcu wyprawa dopiero się rozkręca, a ja już tyle zwiedziłem, ale niestety jak na złość chwilę później dziabnął mnie kleszcz. Nie był to dla mnie pierwszy raz, więc wyrwałem dziada od razu i na szczęście jak się później okazało bez powikłań. Niestety przez parę dni napędził mi trochę strachu…
Booking.com