9 sierpnia 2017
Dystans: 63 km
Wstałem wcześnie rano i ruszyłem od razu w drogę, żeby nie tracić dnia, ani pogody. Byłem podekscytowany, bo choć w Berlinie byłem już wcześniej nie raz, to jednak nigdy nie zmierzyłem się z nim w całości rowerem. Na przedmieścia dotarłem bardzo szybko, jednak minęło sporo czasu nim dowlokłem się do centrum. Choć niewątpliwie ścieżek rowerowych w mieście jest mnóstwo to raczej nie zaprojektowano ich z myślą o trasach przelotowych więc, co jakiś czas trzeba było kombinować jak pokonać kolejny węzeł komunikacyjny. Dodatkowym problemem były liczne remonty drogowe oraz komunalne, niektóre trwają już nawet kilka lat i końca nie widać. Największym wyzwaniem będzie niewątpliwie dokończenie kolejnej linii metra. Dopóki tego nie skończą poruszanie się po mieście jednośladem będzie mimo wszystko trudnym doświadczeniem.
Tyle dobrze że udało mi się zobaczyć naprawdę sporo ciekawych miejsc, choć duża część z nich straszy pustostanami. Być może wciąż jest to efekt transformacji ustrojowej, gdzie po połączeniu miast przestało się opłacać je utrzymywać. Nie zdawałem sobie wcześniej sprawy jednak jak dużo jest tu opuszczonych miejsc. Od budynków mieszkalnych, przez fabryki, aż po parki rozrywki. Do tego ostatniego próbowałem nawet się zakraść, ale ochroniarz spostrzegł mnie od razu i pogroził tylko palcem. Wolałem więc nie ryzykować.
Kiedy już dowlokłem się do centrum było wczesne popołudnie. Miałem więc dość czasu by nieco pozwiedzać i zjeść na Unter der Linden słynnego Currywurst, czyli siekaną kiełbasę w pikantnym sosie. Dobra i tania przekąska. Postanowiłem zaparkować na słynnej Wyspie Muzeów i pozwiedzać tyle na ile czas pozwoli.
Chciałem zacząć od Pergamonu, jednak otwierali go dosyć późno i żeby nie tracić czasu udałem się do Galerii Starych Mistrzów. Niestety obrazy nie wywarły na mnie większego wrażenia, raptem kilka było godnych uwagi. Zapamiętałem najbardziej „Wyspę umarłych” Arnolda Böcklina i przy okazji dowiedziałem się, że nie był Niemcem tylko Szwajcarem. W moich okolicznościach pasowało jak ulał. Natomiast bardzo podobał mi się sam budynek, zaprojektowany niczym starożytna świątynia. Poruszanie się po nim było jednak również pewnym wyzwaniem, ze względu na olbrzymie powierzchnie wystawowe i kręte korytarze. Niemniej błądzenie w takich warunkach to sama przyjemność. Obrazy mogły być jednak ciekawsze, choć oczywiście wszystko jest kwestią gustu.
Do Pergamonu, słynnego archeologicznego muzeum prowadziła długa kolejka, ale na szczęście posuwała się w miarę szybko więc nie straciłem aż tak dużo czasu. Jednak warto było przeboleć wszystkie niedogodności (również te że muzeum jest wciąż w remoncie i nie wszystkie obszary były wówczas dostępne), dla tych wszystkich antycznych cudów z niesamowitą Bramą Isztar na czele. Postanowiłem zostać więc tam aż do zamknięcia i nie zwiedzać już nic innego.
Nocleg miałem we wschodniej części miasta. Na osiedlu zbudowanym w dawnych bloków koszarowych wybudowanych jeszcze przez Prusaków, a później przejętych przez rosyjski kontyngent (całkiem jak u nas we Wrocławiu lub Legnicy). Całkiem klimatyczne miejsce, a w każdym razie bardzo znajomo wyglądające. Udało mi się znaleźć gospodarzy, więc nie musiałem już męczyć się na campingu. Znów trafiłem na młodą parę, którzy osiedli tu na stałe po objechaniu całkiem sporego kawałka świata. W dodatku nawet z pieskiem. Korci mnie czasem żeby zrobić coś podobnego, ale póki mam robotę to raczej nie wchodzi to w grę. Zresztą całkiem niezłe trasy robię mieszcząc się w konwencjonalnym urlopie.
Booking.com