Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 17

2 sierpnia 2017

Dystans: 100 km

Znów musiałem wstać z samego rana, ale bardzo mi to odpowiadało. Poranek był słoneczny i rześki, a więc idealny do jazdy. Szybko pożegnałem się z Francją i wkroczyłem w bliżej mi nieznane dotąd tereny Wielkiego (he he he) Księstwa Luksemburg. Minąłem dość pocieszne przejście graniczne i skierowałem się prosto do Stolicy. O dziwo po drodze było kilka miasteczek, a samo księstwo okazało się też znacznie większe niż przypuszczałem. W przeciwieństwie do Liechtensteinu w jeden dzień trudno to objechać.

Szczerze mówiąc okolica nie wyglądała na raj podatkowy. Miasteczka były owszem, nawet schludne, ale nie na poziomie Szwajcarii. Zapuszczone ruiny też pozostawiały nieco do życzenia. Wszystko jednak zmieniło się gdy dotarłem do stolicy. Tu na dzień dzień dobry rozdziawiło mi japę i przez dłuższy czas nie mogła się zamknąć.

Ciężko porównać z czymkolwiek to co tam widziałem. Miasto położone jest na stosunkowo niewielkich, ale bardzo wypiętrzonych i przy tym stromych wzgórzach. Różnice poziomów są tu naprawdę duże, co daje niesamowite widoki. Malowniczość dopełniają niezwykle malownicze mosty oraz wiadukty, aha no i jeszcze fortyfikacje. Najbardziej efektowny – most Adolfa (sic!) i okolica, jak na złość były w remoncie, ale na szczęście udało mi się znaleźć dobry kadr. Trudno to wszystko oddać słowami, ale przecież od czegoś są zdjęcia. Centrum nie ma jednorodnego stylu jak Strasburg. Nowoczesna architektura przeplata się tutaj z zabytkami, a do tego sztuka uliczna wręcz wylewa się na widza. Dziwny to misz-masz, ale w sumie mógł się podobać. Drażnił mnie natomiast tłum na ulicach i deptakach, momentami wręcz nie dało się przecisnąć, przez chmary tubylców i turystów. Chyba przez te podróże po odludnej prowincji odzwyczaiłem się od tego rodzaju problemów.

Jak już napatrzyłem się widoków postanowiłem wreszcie zajrzeć gdzieś do środka. Tutejsze Muzeum Sztuki Luksemburskiej zachęcało darmowym wstępem, więc chętnie się skusiłem. Tym bardziej że chronologicznie rozciągało się od prehistorii. Wrażenia jednak miałem mieszane. Choć z początku były one bardzo pozytywne. Sam budynek jest warty uwagi gdyż pod niepozornym pawilonem wykuto kilka pięter ekspozycji w litej skale. Wrażenie jest niesamowite, zwłaszcza na ekspozycji archeologicznej z epoki kamienia. Lepszych warunków do prezentacji tych antyków po prostu nie ma. No ale właśnie – warunki świetne jednak same wystawy były zaskakująco staroświeckie. Po prostu głównie nawrzucano ile wlezie fantów (żeby nie było – często znakomitych) do gablot, ze zdawkową ilością informacji (są audio-przewodniki, ale ja wolę czytać), o multimediach nie wspominając. Jak na stolicę kraju który dyktuje trendy bądź normy całej reszcie Europy – słabo. Mimo tych niuansów było na co popatrzeć, więc i tak spędziłem tam ładnych parę godzin.

Miałem do przejechania jeszcze kilkadziesiąt kilometrów więc trzeba było pedałować dziarsko, żeby zdążyć przed zmierzchem. Na szczęście moja gospodyni też późno wracała z pracy więc na spokojnie dotarłem do celu. Po drodze mijałem całkiem przyjemne widoki tutejszej prowincji. Szału jednak nie było.

Spotkaliśmy się na dworcu w Ettelbruck, ale jak się okazało to nie był jeszcze koniec podróży. Moja gospodyni mieszkała w odciętej od świata chatce (o nieustalonym wciąż adresie), zasilanej energią słoneczną, otoczonym malowniczym i zadbanym ogródkiem. Podjechaliśmy tam oboje rowerami. Wieczór spędziłem więc w przyjemnej, sielankowej wręcz atmosferze. Prawie. Niestety wściekły atak komarów, zepsuł nam trochę humor, bo zwiastował popsucie pogody…

 


Booking.com