Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 13

29 lipca 2017

Dystans: 123 km

Trzynastka nie okazała się pechowa – wprost przeciwnie. Z samego rana pożegnałem się z sympatycznymi gospodarzami i ruszyłem w dalszą drogę. Warto było wstać wcześnie bo pogoda była jak do tej pory najlepsza. Świeciło słońce, ale niezbyt mocno, więc upał nie dawał mi się we znaki. Idealna pogoda do jazdy. Do tego nie miałem już problemów z wodą dzięki obecnym w każdej niemal wiosce źródłom krystalicznie czystej wody pitnej znajdujących się w betonowych lub wapiennych poidłach. Podobno były to ujęcia nawet lepszej od domowej kranówki. Można było z nich pić bezstresowo.

Kierowałem się na północ, w stronę Bazylei. Z Fryburga prowadził całkiem niezły szlak rowerowy, poprowadzony między innymi pod wiaduktem kolejowym. Po drodze minąłem też kilka malowniczych miejscowości. Cisza, spokój, a na ulicach pustki. Może to przez początek weekendu. Dzięki temu mogłem bezstresowo porobić kilka niezłych zdjęć.

Jedyna wada, że nie było czasu nic zwiedzić, tego dnia miałem do pokonania dość długi dystans oraz dość strome pasmo Jury. Głowiłem się kilka dni wstecz jak pokonać niemal 1000 metrowe wniesienie i jeszcze zjechać bezpiecznie na dół. Szczęśliwie trasa którą obrałem okazała się przystępna. Podjazd, choć długi i męczący, był możliwy do sforsowania (grunt że nie było stromizny), natomiast zjazd był również dość łagodny i nie tylko nie spiłowałem do reszty hamulców, ale też mogłem trochę odsapnąć, bo niekiedy rower po prostu jechał sam. Lotna premia. Bardzo fajne przeżycie. Niespodziewaną pułapką okazały się z kolei (nomen omen) szyny. U nas prowadzone są one raczej w poprzek drogi pod kątem prostym więc ich pokonanie nie stanowi problemu. Tutaj zdarza się im przeciąć drogę po łuku, więc trzeba było uważać by nie „chwyciły” za koło, bo gleba przy dużej prędkości mogła być bolesna. Widoki na całej trasie miałem niesamowite, od wspomnianych malowniczych małych miejscowości, poprzez ukryte w górskich pasmach zamki, aż po widoczne na horyzoncie blade nosy Alp wysokich, które wreszcie się pokazały. Szkoda że dopiero teraz, ale lepsze to niż nic… Całą drogę towarzyszył mi akompaniament dzwonków, które noszą krowy, owce i kozy. Na początku jest to nawet fajne, ale po kilku godzinach, można dostać szału. Co ciekawe podobno jakieś badania dowiodły, że dzwonki są dla zwierzaków stresujące. Mogą teraz dopisać, że dla rowerzystów również.

Zatrzymałem się na campingu w miejscowości Kaiseraugust nad Renem. Był dość drogi, ale nie wybrzydzałem, bo pogoda była w sam raz pod namiot. Można było też kąpać się w rzece, ale znając moje umiejętności pływackie (a raczej ich brak) zdecydowałem się na basen i na nim spędziłem resztę dnia. Udało mi się też wyrównać „rowerową” opaleniznę. Trochę martwiłem się o możliwe załamanie pogody, ale na szczęście w nocy nie padało. Całe szczęście bo suszenie namiotu to kiepska sprawa.

 

 


Booking.com